Gaming Authority (Kansspelautoriteit) to holenderski organ powstały w 2012 roku, zajmujący się problematyką gier wideo. W związku z kontrowersjami, jakie wzbudzał Battleftont 2, ciało postanowiło zbadać wirtualne skrzynki z losową zawartością pod kątem zgodności z krajową ustawą o zakładach i hazardzie.d
Kansspelautoriteit wziął pod lupę dziesięć tytułów, których niestety nie wymienia z nazwy w swoim raporcie. Można się spodziewać, że jednym z nich jest Star Wars: Battlefront II, od którego rozpoczęło się całe zamieszacie ze skrzynkami o losowej zawartości. Gaming Authority zestawiło działanie tzw. loot boksów z obowiązującym w Holandii prawem dotyczącym hazardu. Efekt?
Aż cztery na dziesięć tytułów nie spełnia wymogów ustawy o zakładach i hazardzie.
Głównym zarzutem ze strony Kansspelautoriteitu było nie tyle samo istnienie skrzynek z losową zawartością, co możliwość monetyzacji tej zawartości poza grą wideo. Część gier pozwala na sprzedaż unikalnych przedmiotów pochodzących ze skrzynek na prawdziwym rynku, za prawdziwe pieniądze, co jest pogwałceniem holenderskiej ustawy. Zgodnie z jej literą, na obrót tego typu dobrami potrzebna jest specjalna licencja, której oczywiście nie posiadają twórcy żadnej ze zbadanych gier wideo.
Państwowy organ zwraca rownież uwagę na charakter gier wideo z tzw. loot boksami. Na dziesięć tytułów ze skrzynkami, tylko dwa posiadały oznaczenie 18+. Reszta produkcji jest przeznaczona dla dzieci i młodzieży. Jedna z gier posiada nawet oznaczenie 3+, co oznacza, że już dzieci w wieku trzech lat mogą mieć bezpośredni kontakt z cyfrowym hazardem. Chyba nikomu nie trzeba tłumaczyć, jak zgubny wpływ może to mieć na tak młodego, naiwnego i pozbawionego mechanizmów obronnych odbiorcę, jakim jest trzylatek.
Kansspelautoriteit zaznacza, że otwieranie skrzynek z losową zawartością nosi znamiona hazardu, będąc czynnością uzależniającą w stopniu od umiarkowanego do silnego. Zupełnie mnie to nie dziwi, gdy przypomnę sobie, ile moi dorośli znajomi wpakowali pieniędzy w skrzynki dla Overwatcha. Redakcyjny kolega Piotr Grabiec rzucił się na płatne loot boksy w Star Wars: Battlefront II. Gdyby nie EA wycofujące się z tego modelu ekonomicznego, to pewnie kupowałby je po dziś dzień. Ten mechanizm naprawdę uzależnia.
Belgijski Kansspelautoriteit postawił twórcom gier ultimatum.
Aż czterech producentów programów musi dostosować swoje produkty, aby te były zgodne z ustawą o zakładach i hazardzie. Gaming Authority już skontaktowało się z wydawcami, którzy są odpowiedzialni za dystrybucję tych gier na terenie Belgii. Teraz Kansspelautoriteit daje deweloperom czas, aby ci dostosowali się do wymogów krajowej ustawy. Mogą to zrobić do 20 czerwca 2018 r. Po opłynięciu terminu publiczny organ ma zastosować „środki egzekucyjne“ wobec wydawców.
Jak widać, echa skandalu z grą Star Wars: Battlefront II wciąż odbijają się na politycznych salonach poszczególnych państw. Szkoda, że polscy politycy nie widzą w skrzynkach z losową zawartością żadnego zagrożenia. To współczesna, cyfrowa wersja jednorękiego bandyty, która powinna zostać PRZYNAJMNIEJ odpowiednio oznakowana na pudełku z grą, a także wyeliminowana z interaktywnych produkcji dedykowanych najmłodszym użytkownikom. Skoro nie wysyłasz dziecka do kasyna, to dlaczego dziecko ma posiadać kasyno na tablecie?
Pełen raport Kansspelautoriteitu w języku angielskim znajdziecie w tym miejscu.
Minął miesiąc od momentu, w którym przełożyłem główną kartę SIM z Androida do iPhone’a. Jakie wrażenia? Jestem więcej niż zadowolony. Tego właśnie potrzebowałem - smartfona, który dogada się z moim komputerem Mac oraz iPadem. Czy coś mnie w iPhonie wkurza? Tak, kilka małych rzeczy.
Przesiadka z Androida na iOS nie jest łatwa. A już tym bardziej jeśli ze smartfonami Google’a spędziło się kilka ładnych lat - ja korzystałem z nich od samego początku, od modelu HTC Dream (znanego jako Era G1). Przyzwyczajenia się do iOS-a nie ułatwia też fakt, że z Androida nadal trochę korzystam - w telefonie Google Pixel mam kartę SIM z służbowym numerem.
Jednak to iPhone stał się głównym smartfonem i na nim wykonuję najwięcej zadań. Ogólnie jestem ze zmiany bardzo zadowolony, jednak nie będę robił dobrej miny do złej gry - iPhone ma słabe punkty i czasem wkurza mnie, bo wiem, że na Androidzie pewne rzeczy zrobiono lepiej. Oto krótka lista małych wad iPhone’a:
Gdy na Androidzie chciałem zrobić zdjęcie, to wystarczyło, żebym - jeszcze wyciągając smartfona z kieszeni - nacisnął dwa razy palcem włącznik, a telefon błyskawicznie przechodził w tryb aparatu. Funkcja ta działała zarówno na Google Pixelu z czystym Androidem, jak i na sporej liczbie innych smartfonów, w których oprogramowanie ingerowali producenci. Nie mam szczegółowych danych dotyczących obecności tej funkcji w telefonach z Androidem, ale według moich obserwacji jej obecność jest pewnym standardem.
Bardzo wygodnym standardem. Doceniałem go przez kilkanaście miesięcy - od momentu jak zostałem tatą i okazało się, że bardzo dobry i szybki aparat w smartfonie, jest mi niezbędny. Dzieci poruszają się bardzo szybko. Czasami wyjątkowe momenty, śmieszne zachowania lub wesołe miny trwają ułamki sekund. Potrzebny jest niezawodny aparat, aby zarejestrować jak najwięcej tego typu chwil, aby następnie udostępnić je rodzinie lub wrócić do nich z radością po kilku miesiącach lub latach.
Niestety, ale iPhone tego nie potrafi. Aby uruchomić szybko aparat w iPhonie trzeba go wyjąć z kieszeni i wybudzić - podnosząc w stronę twarzy lub naciskając przycisk blokady (nie mówię o iPhonie X z Face ID - bo w tym modelu działa to trochę inaczej). Następnie mamy kilka opcji:
możemy przesunąć palcem w lewo, aby przejść do trybu aparatu,
przesunąć palcem od dołu do góry, aby wywołać centrum sterowania (w którym możemy mieć skrót aparatu foto),
lub możemy odblokować smartfon, odszukać i wybrać ikonę aparatu na pulpicie.
W teorii pierwszy punkt wygląda na całkiem łatwy - bierzesz telefon do ręki, przesuwasz palcem i masz włączony aparat. To zbliżona czynność do tej, którą musimy wykonać w Androidzie - bierzemy telefon do ręki, naciskamy dwa razy włącznik i mamy włączony aparat.
Niestety ten sposób uruchamiania aparatu w iPhonie nie zawsze u mnie działa. Aby wywołać menu aparatu na ekranie blokady trzeba dość precyzyjnie przesunąć palcem w poziomie. W praktyce, gdy wyciągam jeszcze telefon z kieszeni i próbuję wykonać ten gest, to często nie udaje mi się poprowadzić palca idealnie poziomo. Czasem idzie trochę do góry - wtedy uruchamiam centrum sterowania - a czasem prowadzę go odrobinę w dół - wtedy uruchamiam belkę z powiadomieniami.
To irytuje i wprowadza opóźnienia. W fotografii liczy się czas, a w fotografii małych dzieci liczą się setne części sekundy. iPhone pod tym względem nie daje rady - Android pozwala na znacznie szybsze uruchomienie kamery i robi to wręcz w niezawodny sposób.
Korzystając z telefonu z czystym Androidem mam poczucie, że jest to taki telefon internetowy. Cały czas online. Cały czas połączony z siecią i czekający tylko na to, kiedy będę chciał z niej skorzystać.
Po lewej stronie od ekranu głównego znajduje się Google Now, czyli inteligentny asystent, który proponuje aktualne informacje z sieci, z którymi według algorytmów mogę chcieć się zapoznać. To jednak nie wszystko. Na dole ekranu głównego znajduje się widget wyszukiwarki, który tylko czeka, aż go dotknę. Jedno skinienie palca i już mogę wpisywać zapytanie do Google. Wpisuję, klikam enter i już. Mam wyniki.
A co się dzieje, gdy chcę wyszukać czegoś w internecie za pomocą iPhone’a?
Mogę skorzystać z Safari:
uruchamiam Safari,
przeważnie otwieram nową kartę, aby nie tracić wcześniej otwartych stron,
zaczynam wpisywać zapytanie,
wciskam enter,
mam wyniki.
Trochę to archaiczne. Takie w stylu lat 90., gdy „wchodziło się do internetu”.
Oczywiście iOS ma też wyszukiwarkę wbudowaną w system, ale korzystanie z niej jako z wyszukiwarki internetowej nie jest najwygodniejsze:
gestem przeciągnięcia w dół uruchamiam wyszukiwarkę,
wprowadzam zapytanie,
wciskam enter,
następnie wybieram, gdzie chcę wyszukać danej informacji - wybieram Safari,
dopiero teraz mam wyniki.
Niby to pierdoła. Niby to jedno lub dwa dotknięcia ekranu więcej niż na Androidzie. ale jednak robi różnicę, nie tyle w korzystaniu, co w ogólnym obcowaniu z urządzeniem.
Programistom Google'a wiele czasu zajęło dopracowanie systemu powiadomień w Androidzie, ale finalnie im się udało. Dzisiaj nie tylko powiadomienia są kategoryzowane, mają różny styl i rozmiar, ale również są grupowane. To sprawia, że po rozwinięciu belki powiadomień nie dostajemy zawału.
Powiadomienia są posegregowane wizualnie i przypisane do aplikacji, które je wysłały. Rzut oka wystarczy, żeby dowiedzieć się, że Gmail ma dla nas to i to, a Facebook ma dla nas to i tamto, natomiast Twitter ma to, to i tamto też.
Niestety powiadomienia w systemie iOS kuleją. I to bardzo. Każda aplikacja wypluwa je bez ładu i składu. Podobne powiadomienia nie są łączone i scalane w przyjemne dla oka podsumowania.
Mój iPhone czy iPad nie wyglądają w ten sposób, ponieważ bardzo dbam o higienę powiadomień na urządzeniach mobilnych. Niemal żadnym aplikacjom nie pozwalam na ich wysyłanie, robiąc wyjątki w zasadzie dla: telefonu, wiadomości i Slacka.
Jednak nawet przy kilku aplikacjach mogących wyświetlać powiadomienia czasem robi się w nich straszny śmietnik - jeśli nie odbieramy ich na bieżąco. Dlatego uważam, że przebudowanie centrum powiadomień jest najważniejszą rzeczą, którą Apple powinien poprawić w następnej wersji systemu iOS.
Wszystkie inne bolączki iPhone’a mogą poczekać, ale powiadomienia trzeba naprawić i to pilnie.
Na Twitterze szaleją właśnie dwa hasztagi - #gamestruck4 i #4gamesthatdefineyou. Pod tymi "łańcuszkami" dziesiątki tysięcy graczy ujawnia, jakie tytuły definiują ich najlepiej i które gry pozostawiły po sobie największy ślad w ich życiu. Nasza redakcja pełna jest graczy, więc nie mogło być inaczej: oto gry, które najbardziej wpłynęły na życie blogerów Spider's Web.
Piotr Grabiec
Fallout 1/2
Diablo 2
Age of Empires 1/2
Jedi Knight: Outcast
Na serii Fallout zjadłem zęby i... nauczyłem się języka angielskiego. Serio, jako dzieciak siedziałem ze słownikiem przy komputerze. Nie było jeszcze smartfonów ani nawet internetu w domu z translatorem online. Spędziłem też setki godzin przy Diablo 2 (pierwszą część jakoś przegapiłem). I całe szczęście, bo dzięki temu gry ze zdobywaniem loota za przejście kolejny raz tego samego poziomu mi się opatrzyły i nie uzależniłem się jako nastolatek od World of Warcraft.
Smutno mi też, że nie mam już czasu na strategie. Mapy i jednostki z obu pierwszych odsłon Age of Empires do dzisiaj zostały mi w pamięci. Jeśli jednak tak jak i ja macie dla tej serii ciepłe miejsce w serduszku, nie popełniajcie mojego błędu i nie kupujcie remasterów. Lepiej pielęgnować piękne wspomnienia. Wololo!
Na liście nie mogło też zabraknąć Gwiezdnych wojen. Filmy rozbudziły we mnie miłość do odleglej galaktyki, a powieści z cyklu Star Wars utrzymują ją od lat przy życiu. Jednak dopiero ta gra pozwoliła mi poczuć, jak to jest być częścią tego uniwersum. Fenomenalna historia, świetna mechanika walki mieczem świetlnym - wspominam tę grę z rozrzewnieniem do dziś.
Zacząłem też pisać coś o Pokemonach, od Gameboya, przez Nintendo 3DS, po smartfony, ale zorientowałem się, że to byłaby już piąta seria gier na liście. No i o niej to chyba nawet nie muszę mówić.
Grą, która zmieniła moje życie na lepsze jest seria Dark Souls. Uważam, zupełnie poważnie, że zmieniła mnie mentalnie - z odpuszczacza stałem się fighterem, zacząłem dostrzegać wartość ciężkiej pracy i również wartość… samych niepowodzeń. Naprawdę uważam, że dzięki Dark Souls jestem obecnie znacznie lepszym człowiekiem w życiu prywatnym i zawodowym. Pisałem o tym już na Spider’s Web.
Obecnie Football Manager to już tylko dość sprawnie kontrolowane hobby, ale w przeszłości kilkukrotnie gra wpędziła mnie w małe tarapaty, pojawiały się liczne zaniedbania, nieprzespane noce. Nigdy nie miałem okazji zmierzyć się z prawdziwym nałogiem, ale osobiście uważam, że zepchnięcie Football Managera do segmentu wyłącznie z pogranicza rozrywki, dość mocno pomogło mi w kontrolowaniu mojej silnej woli, nauczyło lepszej organizacji oraz unikania pokus. Chłopiec staje się mężczyzną, kiedy zabije w sobie własnego ojca. Gracz staje się mężczyzną, kiedy zabije w sobie Football Managera.
Sid Meier’s Pirates! było moją pierwszą przygodą z grą komputerową w sensie “totalnym”. Miałem wtedy jakieś 4, może 5 lat. Dla niej na tempo uczyłem się czytać, dla niej studiowałem mapę Karaibów. W pewnym sensie postawiła pewien katalog pojęć koniecznych, które powinna zawierać gra komputerowa, jako forma przygody w odległym, wirtualnym świecie. Dzięki niej nigdy nie przegrałem też w “państwa-miasta”, bo inne dzieciaki nie miały szans rywalizować z krajami typu Antigua i Barbuda.
Baldur’s Gate ukształtował mój gust kulturowy. Uważam, że to jedna z najlepiej zarysowanych historii fantasy i wielokrotnie w różnych dyskusjach się do niej odnosiłem. W pewnym sensie narzuciła też pewne oczekiwania fabularne - nie bez powodu uwielbiam również pierwszego KOTOR-a czy wszystkie filmy Davida Finchera.
Każda z tych gier cechowała się czymś niesamowitym, przez co spędziłem przy każdej z nich setki godzin. Heroes 3 pokazał mi, że granie z kolegami przez kilkanaście godzin na zmianę to świetna zabawa, Diablo 2 pozwolił mi poznać pierwszych internetowych znajomych. Z kolei Black & White miał genialny pomysł i pozwalał przez chwilę poczuć się jak bóg, zaś Wiedźmin 3 udowodnił mi, że gra może mieć lepiej napisaną fabułę i dialogi niż większość książek. Każdy z tych tytułów jest na swój sposób wyjątkowy.
Diablo II była pierwszą grą sieciową, która mnie wciągnęła. Szczególnie tryb hardcore, który miał na tyle małą społeczność w naszym kraju, że w zasadzie wszyscy się znaliśmy. Pamiętam, że jeździłem wtedy na jakieś dziwne zloty i imprezy do ludzi z pol-hc po całej Polsce. Niektóre z tych znajomości utrzymuję do dzisiaj.
Mając już stałe łącze w domu i tak wolałem grać w CS-a w kafejkach. To było też moje pierwsze spotkanie z e-sportem, który w Polsce dopiero raczkował. Udało nam się ze znajomymi nawet zorganizować kilka lokalnych turniejów w Warszawie. Piękne czasy.
Tekken to z kolei moja ulubiona bijatyka, w którą gram od czasów pierwszej generacji Playstation. Nie ma fajniejszej gry na kanapowe posiedzenie ze znajomymi. No i dzięki temu, że siódma część wyszła na peceta nie musiałem kupować nowej konsoli.
Na tle powyższych tytułów, Dota 2 to moje najnowsze odkrycie. Jest to chyba najbardziej wymagająca gra sieciowa, w jaką kiedykolwiek grałem. Uwielbiam. Chociaż od ponad roku nie mam czasu, żeby grać w nią na tyle często, żeby to miało jakikolwiek sens. Fajniejszą mechanikę od Doty 2 miało tylko Diablo. Przy okazji: po kilku latach grania w dotkę jestem w stanie dogadać się w j. rosyjskim. A mówią, że gry to strata czasu...
Na tej liście brakuje mi THPS2, ale na szczęście znalazła się poniżej u Szymona, więc nie będę interweniował.
Są gry dobre, bardzo dobre i takie, które zostają w naszej pamięci na całe życie. Podobnie jak niesamowita książka albo płyta z muzyką, gra wideo również potrafi się przykleić do samej duszy odbiorcy. Trafić w niego jak piorun z jasnego nieba. Takie wyjątkowe produkcje, które w pewien sposób ukształtowały nas graczy, są teraz wspominane na Twitterze pod hashtagiem XXX. Uznaliśmy, że to świetna okazja, aby skomponować własną listę produkcji wyjątkowych, które zdefiniowały nasze gusta, zainteresowania, a nawet poglądy i postawy.
Wydany na SNES-a/Pegasusa Król Lew był pierwszym tytułem, który uświadomił mi, że gry wideo staną się nadrzędnym medium przyszłości. Zobaczyłem, jak niesamowity bajkowy świat miesza się z interaktywną przygodą, w której to ja jestem bohaterem. Granica pomiędzy grą i filmem została zatarta. Dwa światy zaczęły się przenikać i już nie było od tego odwrotu.
Drugi Tomb Raider uzmysłowił mi z kolei, że gry to medium dla każdego, w każdym wieku i o każdych zainteresowaniach. Przygody Lary Croft przechodziłem razem z mamą, która zawsze siedziała za moimi plecami i komentowała wydarzenia na ekranie. W życiu bym nie przypuszczał, że prawie 40-letnią, twardo stąpającą po ziemi kobietę może zainteresować gra platformowa. Pamiętam, że gdy utknąłem na jakiejś zagadce, matka sama włączała konsolę i próbowała ją rozwiązać, gdy ja siedziałem w szkole.
Czasami jest tak, że masz do czynienia z wyrobem (pop)kultury i już wiesz, że jesteście dla siebie stworzeni. Szczęśliwi są ci, którzy znajdują w ten sposób swoje pasje. Mnie coś takiego trafiło przy kontakcie z Resident Evil 2. To była pierwsza „poważna” i „dorosła” produkcja w moim życiu. Horror sprawił, że na długie lata zachorowałem na słabość do filmów grozy oraz survivali. Choruję po dziś dzień, a każda nowa odsłona RE to dla mnie osobiste święto.
Tony Hawk’s Pro Skater 2 było doskonałą grą, ale dla mnie zręcznościowa produkcja wychodziła poza ramy zwyczajnego programu komputerowego. THPS2 to medium, które potrafiło łączyć najbardziej wrogo nastawione subkultury, które rozkwitały w latach 90-tych. Nastoletnie punki, skejci, skiny, metalowcy, fani Cobaina ze flanelowych koszulach - wszyscy pod jednym dachem katowaliśmy Tony’ego Hawka, który był stałym elementem każdej domówki. Oj działo się wtedy.
W Baldur's Gate grałam na przemian ze starszym bratem. Co prawda nasze drużyny zawsze się sporo różniły, ale był jeden punkt wspólny: nasz dziadek - wygląda jak gnom z tej serii i musieliśmy go mieć u siebie. Dzięki BG2 spędziliśmy razem wiele wieczorów i chyba dlatego zawsze gry będą doświadczeniem, na którym można i warto budujące relacje też rodzinne.
CoD: IW był pierwszą grą, nad którą pracowałam. Poznałam przy okazji całą masę cudownych ludzi i choć na samą grę nie mogę patrzeć, bo robi mi się trochę słabo, to ma ona specjalne miejsce w moim serduszku i zmieniła moją wizję tego, jak robi się gry.
Dzięki Injustice odkryłam, że imprezy z grami są wspaniałe, szczególnie jeśli nikogo nie znasz, a twoje zdolności prowadzenia miłej konwersacji z nieznajomymi są zerowe. Wtedy wystarczą dwa pady, kilka rund i nagle tematy do rozmów, narzekań i przechwałek znajdują się same.
W LoL-a nadal pogrywam. Jest prosty, szybki i z prawdziwymi ludźmi, więc zawsze mogę udawać, że to nie moja wina, że przegrywamy. Jednak przede wszystkim to był pierwszy tytuł, którego scenę e-sportową zaczęłam śledzić i jakoś nie mogę od tamtej pory przestać.
Każda gra, w jaką grałem, poniekąd zmieniła moje życie, ale powyższe cztery zrobiły to najbardziej. Skyrim do dziś pozostaje moim ukochanym cRPG. Długo się zastanawiałem, czy Morrowind nie wywarł na mnie większego wpływu, ale ostatecznie V odsłona The Elder Scrolls wygrała. Choć świat takiego Wiedźmina 3 bardziej tętni życiem, to TES jest bardziej rozbudowany fabularnie i stanowi niewyobrażalnie ogromną opowieść fantasy, ze wspaniale zarysowaną historią świata przedstawionego.
Z każdym GTA spędziłem setki godzin, ale w przypadku San Andreas liczba ta idzie w 1000+ godzin. Przy San Andreas pierwszy raz zrozumiałem, jak powinna wyglądać rozgrywka kompletna. Do dziś - pomijając może starzejącą się grafikę - San Andreas jest dla mnie przykładem gry doskonałej od strony warstwy rozrywkowej. Wsysa jak żadna inna.
Gry studia Remedy - Max Payne 2 i Alan Wake - to z kolei produkcje, które uzmysłowiły mi, że gra to nie tylko rozgrywka. To, co stworzył Sam Lake z ekipą, zrodziło we mnie silne przekonanie, że gry mogą być formą kultury nadrzędną nad wszystkimi innymi, zapewniając jednocześnie dobrą zabawę. To też przykłady gier kompletnych od strony artystycznej: ze wspaniałą oprawą wizualną, genialną muzyką, niesłychanie dopracowaną fabułą i głębią, o jaką trudno w większości produkcji. Po wielokrotnym przejściu Alana Wake'a i Maxa Payne'a uznałem, że - jako artyści - wszyscy skończymy w grach. Bo to właśnie do nich pisze się dziś najlepsze opowieści, komponuje najlepszą muzykę i to tam potrzebni są najlepsi graficy.
Według Wikipedii: Głównym bohaterem serii jest Larry Laffer – ok. 40-letni, łysiejący nieudacznik, który większą część swego życia spędza na, zwykle nieskutecznym, uwodzeniu kobiet. Seria gier podsycona jest erotyzmem oraz humorem sytuacyjno-tekstowym.
Odmawiam składania jakichkolwiek wyjaśnień, dlaczego wybrałem właśnie te gry.
To miał być przyjemny piknik w lesie w oczekiwaniu na transport do domu po przegranej bitwie. Razem ze swoim oddziałem Szturmowców weszliśmy do jaskini, by się ogrzać przy ognisku. I to był błąd. Wpadliśmy w pułapkę. Pojawiły się one. Misie z piekła rodem.
Częścią nowej aktualizacji do Star Wars Battlefront 2, o tytule Night on Endor, jest zupełnie nowy tryb rozgrywki, czyli… polowanie na Ewoki. Myślałem, że twórcy gry spóźnili się na prima aprilis, ale nie. Gracze naprawdę mogą strzelać do misiów, które pomogły Rebeliantom pokonać Imperium w Powrocie Jedi (zamiast ich zjeść, co planowały).
Twórcom udało się utrzymać nowy tryb w tajemnicy do samej premiery. Z początku byłem mocno sceptyczny, bo co to za frajda celować do futrzaków albo biegać po mapie jako miś, prawda? Chociaż aktualizacja pojawiła się wczoraj rano, pierwszy mecz rozegrałem dopiero późno w nocy. I skończyło się tym, że jestem dzisiaj bardzo niewyspany.
Trafiam na mapę jako Szturmowiec, wyposażony tylko w podstawowy blaster i latarkę. Było już po zmroku. Na domiar złego, po całym dniu akumulator jest na wyczerpaniu i za kilka sekund moja jedyna szansa na to, żeby dojrzeć coś w ciemnościach, przepadnie. Nie mam dostępu do radaru, a HUD nie podświetla moich towarzyszy. Jestem w… lesie. Dosłownie.
Zrywam się do biegu, bo gdzieś w oddali widzę strumień światła. To pewnie mój kompan. Myślę, że razem będzie raźniej, a ratunek powinien być już w drodze. Odprężam się, ale atmosfera szybko gęstnieje, bo latarka się rozładowała, a odgłosy lasu w nocy działają na wyobraźnię. Mało nie podskakuję z fotela i wydaję niemy krzyk, bo przede mną zapalają się dwa żółte ogniki.
Udało mi się zabić przerażającego potwora celnym strzałem z blastera. Niestety żołnierz, do którego biegłem, gdzieś zniknął. Obok zauważyłem pułapkę, która spadła z drzewa i go przygniotła. Smutny koniec. Dowództwo wysłało mi tylko komunikat, że ten Szturmowiec padł ofiarą lasu.
Akumulator trochę się podładował i rozświetliłem czerń dookoła siebie. Błąkałem się przez chwilę po omacku, aż trafiłem do jaskini, gdzie kilku moich towarzyszy po cichu pochlipywało. Wziąłem się w garść, stanąłem na straży i wstrzymałem oddech. Zapowiadała się naprawdę długa, straszna noc.
Niesymetryczna rozgrywka to kapitalny pomysł. Większość graczy zaczyna zabawę w roli Szturmowców. Oddział rozsiany jest po całej mapie, a mecz rozpoczyna się z włączoną latarką, która jest jedynym źródłem światła w ciemnym, strasznym lesie. Żołnierze mają kilka sekund, żeby przedostać się na lepsze pozycje, zanim latarki przestaną działać.
Mapa składa się przede wszystkim z drzew, urwisk i kotlin, ale w jej centralnej części znalazł się system jaskiń. Palą się w nich ogniska, więc można podładować akumulator. Da się tutaj zdobyć nieco lepsze wyposażenie, czyli mocniejszy blaster i granaty ogniowe schowane w pudłach, a obowiązuje zasada „kto pierwszy, ten lepszy”.
https://youtu.be/MDIbOJJaHlM
DICE udało się zbudować kapitalny klimat.
Polowanie na Ewoki nie traktuje się zbyt serio i to był strzał w samo sedno. Tryb przygotowany został z przymróżeniem oka, ale niepokojący klimat i tak da się poczuć. Zapewniają to nie tylko scenografie - jak np. nabite na pale hełmy Szturmowców - ale też kapitalne oświetlenie i efekty dźwiękowe, w tym nawet… płacz przerażonych żołnierzy wywoływany przyciskami od emotek.
Las wokół gracza żyje. Cały czas gdzieś na skraju pola widzenia coś się porusza. Tu biegnie zwierzak, tam coś szeleści w krzakach. Przez większość czasu strzela się do cieni, a nie do prawdziwych wrogów. Brak aktywnego cały czas radaru sprawia, że słuch staje się diablo istotny. A i tak często też się ginie i to nie wiedząc, skąd przyszła na awatara zguba.
Na start gra losuje dwójkę graczy i od razu umieszcza ich na mapie w skórach misiów. Jeśli uda im się zasadzić na Szturmowców i ich pokonać, powalony gracz wraca na mapę jako kolejny Ewok. Wraz z upływem czasu żołnierzy przy życiu pozostaje coraz mniej, a misiów przybywa, przeważając szalę rozgrywki na ich korzyść. A gra staje się coraz większym koszmarem.
Z początku myślałem, że rozgrywka zawsze kończy się w momencie, gdy wszyscy imperialni padną trupem. Scenariusz zakłada jednak inne zakończenie. Po upłynięciu około 10 minut Szturmowcy dostają sygnał, że ratunek jest w drodze. Muszą szybko przedostać się do transportowca. Zwykle na tym etapie przy życiu pozostaje ich tylko kilku, a kilkanaście misiów na nich poluje.
Misie są małe, szybkie, zwinne i mają znacznie lepszy wzrok od ludzi, nawet tych wyposażonych w hełmy. Z ich perspektywy mapa wygląda tak, jakby dopiero zapadał zmierzch. Są w stanie wypatrzyć biegających po omacku między drzewami przerażonych żołnierzy. Mają kilka specjalnych zdolności i zadają malutkie obrażenia, ale potrafią się skradać i trudno je wypatrzyć w ciemności.
Jestem pewien, że w końcu mi się bieganie po ciemnym lesie znudzi, ale jak na razie daje kupę frajdy. Co prawda większość meczów rozgrywa się w tych samych jaskiniach - zespoły, które się w nich nie chowają, giną bardzo szybko - ale ze względu na zaciemnienie mapy, biegnąc w ich stronę, zawsze trafiam na jakieś nowe elementy i detale, które wcześniej przeoczyłem.
Po kilkunastu meczach powtarzalność rozgrywki nadal mi nie przeszkadza.
Nie dziwi jednak, że Polowanie na Ewoki to tryb limitowany. To taka zabawa na kilka(naście/dziesiąt) razy, a nie pełnoprawny i poważny tryb wieloosobowy. Jednak w przeciwieństwie do poprzedniego i naprawdę mało udanego Jetpack Cargo, chętnie pobiegałbym po tej mapie od czasu do czasu, jak najdzie mnie ochota. Cieszy, że jest szansa na to, by ten tryb został na stałe.
Na szczęście dla graczy, którym Polowanie na Ewoki nie przypadnie do gustu, nowy tryb nie jest jedyną nowością, jaką programiści z DICE przygotowali w aktualizacji Star Wars Battlefront 2: Night on Endor. Uaktualnienie wprowadziło też wreszcie nowy system dostosowywania wyglądu postaci. Powróciły też mikropłatności, ale Electronic Arts pokazał, że z błędów wyciągnięto wnioski.
Na twórców gry Star Wars Battlefront 2 spadła pod koniec ubiegłego roku fala krytyki. W dużej mierze zasłużonej. Kampania dla jednego gracza nie otarła się o filmowe doświadczenia rodem z Call of Duty, a mikropłatności i fatalny system progresji spowodowały bezprecedensową krytykę wydawcy. Nie pomagała kiepska komunikacja i mało treści w aktualizacjach.
Gra nie była zła, a Electronic Arts wypuścił zgodnie z planem pierwsze DLC do Battlefront 2, ale zbyt późno zdał sobie sprawę, że przeszarżował z próbą wyduszenia pieniędzy z graczy za pośrednictwem mikropłatności w tytule AAA. Tego nie da się zapomnieć, ale można wybaczyć. W perspektywie nadchodzących premier korporacja nie miała za bardzo wyboru, ale faktem jest, że się pokajała.
Zgodnie z zapowiedziami mikropłatności do gry w tym tygodniu wróciły, ale w akceptowalnej formie. Nie da się już kupić lepszych parametrów. Gracze mogą za prawdziwe pieniądze nabyć kryształy, a potem wymienić je na skórki. W dodatku skiny można zdobyć również bardzo łatwo podczas normalnej rozgrywki.
Tym razem studio DICE nie spartaczyło wewnętrznej ekonomii.
Od teraz tylko od czasu spędzonego z grą zależy, czy gracze będą mieć dostęp do lepszego wyposażenia. Jeśli zaś chodzi o elementy kosmetyczne, Battlefront 2 nie wymusza kupowania ich za prawdziwe pieniądze. Odblokowanie wszystkich zajmie pewnie dziesiątki godzin, ale nawet te rzadki i kosztowne można zdobyć nawet w jeden wieczór.
Na chwilę obecną odblokowanie wszystkich skórek wymaga zdobycia 225 tys. kredytów w przypadku bohaterów i 480 tys. kredytów dla klas postaci. Średnio kilkunastominutowy mecz pozwala zdobyć kilkaset kredytów. Do tego gracze dostają dziennie 500 kredytów za samo zalogowanie się i mogą zdobyć dodatkowe 1500 w trybie Arcade.
Nowe mikropłatności w Star Wars Battlefront 2 - ceny.
Jeśli ktoś nie chce czekać, aż zdobędzie kredyty podczas rozgrywki, może dokupić kryształy, które potem wymieni na skórki. Star Wars Battlefront 2: Night on Endor wprowadza następujący cennik:
21 zł za 500 kryształów;
42 zł za 1000 kryształów;
84 zł za 2100 kryształów;
169 zł za 4400 kryształów.
Ceny za skórki w Star Wars. Battlefront 2 są różne i wynoszą:
5 tys. kredytów lub 150 kryształów za zwykłe skórki;
20 tys. kredytów lub 500 kryształów za rzadkie skórki;
40 tys. kredytów lub 1000 kryształów za legendarne skórki.
Pełną listę skórek wraz z cenami można znaleźć w serwisie Reddit: zarówno dla bohaterów, jak i dla klas postaci. Zwykłe skórki w przypadku piechoty to różne wzory ludzi, a rzadkie to kosmici. W przypadku bohaterów każda otrzymuje swoją własną rangę. Policzyłem, że aby na dziś zdobyć je wszystkie, musiałbym kupić 14550 kryształów, czyli wydać ok. 570 zł.
Można też nie wydać ani złotówki i kupić je za kredyty. Nie ma też już skrzynek z losową zawartością, a każdy wie, za co płaci. Takie rozwiązanie jest fair. Zapewni twórcom strumień gotówki i środki na kolejne aktualizacje, a gracze, którzy nie planują wydawać pieniędzy, i tak będą mogli relatywnie łatwo zdobyć po jednym ulubionym skinie dla każdej postaci i klasy.
Star Wars Battlefront 2: Night on Endor to kapitalna aktualizacja.
Oprócz trybu Polowanie na Ewoki, skinów i mikropłatności deweloperzy z DICE wprowadzili sporo poprawek błędów i balansu rozgrywki, a także opcję wymieniania tzw. crafting parts na punkty umiejętności. W ekipie DICE pojawił się też nowy specjalista ds. kontaktów ze społecznością, który robi świetną robotę w na Twitterze, Reddicie i forum gry.
Star Wars Battlefront 2 dotarł wreszcie do takiego stadium, w jakim gra powinna trafić pół roku temu na sklepowe półki. Nie udało się wyeliminować wszystkich bolączek, nadal są błędy, a gracze mogą kręcić nosem na mało nowej zawartości, ale wreszcie zmierza to wszystko w dobrym kierunku.
Jeśli zraziliście się do gry w zeszłym roku, nie było lepszego momentu, by dać jej ponowną szansę. Rozgrywka nadal jest tak samo emocjonująca, jak zaraz po premierze, a największe problemy wyeliminowano. A do tego nadchodzi kolejna aktualizacja i 2. sezon - akurat na majową premierę filmu o młodym Hanie Solo.
PS Podczas rozgrywki przypomniałem sobie fenomenalny komiks Apocalypse Endor wydany w ramach Star Wars Tales 14, w którym weteran imperialnej armii wspominał ze zgrozą wydarzenia z końcówki Powrotu Jedi. Aktualizacja Star Wars Battlefront 2: Night on Endor pozwala poczuć na własnej skórze, jak ten nieszczęśnik się wtedy czuł.
Słyszeliście już, jak Barack Obama dla dobra świata, a przynajmniej internetu, nazywa Donalda Trumpa totalnym dupkiem? Za to wyznanie podziękujcie FakeApp, choć jest tylko wierzchołkiem góry lodowej.
W internecie krąży film. Na jego początku Barack Obama przestrzega widzów przed naiwną wiarą w to, co słyszą i widzą w internecie. Tłumaczy, że obecnie wideo jest coraz łatwiej sfabrykować. Jak mówi sam były prezydent Stanów Zjednoczonych, każdemu można włożyć w usta cokolwiek. Na przykład on sam na takim sfabrykowanym filmie mógłby powiedzieć, że „Donald Trump jest absolutnym i totalnym dupkiem.”
Spokojnie, były prezydent Stanów Zjednoczonych nie połknął przypadkiem serum prawdy ani nie oszalał. Te słowa to tylko część sprytnej kampanii opublikowanej przez BuzzFeed News, która ma zwrócić uwagę na to, jak łatwo możemy stać się ofiarami mistyfikacji. Fake newsy to już nie tylko wiadomości w mediach społecznościowych, artykuły czy sprytnie zmanipulowane zdjęcia, to także coraz wiarygodniej wyglądające filmy.
FakeApp i inne programy sprawiają, że nie można już ufać oczom ani uszom.
Można krytycznie i podejrzliwie patrzeć na ruchy warg Baracka Obamy i nie zauważyć nic podejrzanego. Głos może jakby trochę za niski, ale kto by to aż tak analizował. Dopiero gdy przyjrzeć się językowi i zębom sprawa wygląda podejrzanie. Wzięcie wideo jednej osoby i zsynchronizowanie ruchu jej warg tak aby pasował do podłożonego wideo, jest coraz prostsze i daje coraz bardziej przekonujące rezultaty. Do zrobienia tego konkretnego filmu wykorzystano popularny program Adobe After Effects i darmowy program FakeApp. Zrobiło się o nim głośno, kiedy w styczniu przeszczepiono za jego pomocą twarz Nicolasa Cage'a do filmów, w których nigdy nie grał. O ile w wypadku aktora zabawa była niegroźna, tak mówiący bzdury prezydent jest bardziej niepokojący, bo nie wiadomo, czy nie mówi serio.
Świat polityki bywa tak absurdalny, że czasami nie jestem w stanie po samej treści rozpoznać, czy coś jest newsem, czy fake newsem.
Donald Trump przoduje w niekonwencjonalnych wypowiedziach, ale jest też w Polsce kilku polityków, którzy jak coś powiedzą, to nie wiadomo czy żartują, czy mówią serio. Teraz do tego nie będzie wiadomo, czy mówią to oni, czy ktoś podłożył pod nich głos. Świetnie.
W tym przypadku głosu Barackowi Obamie użyczył Jordan Peele, znany amerykański komik i reżyser głośnego "Uciekaj!". Choć za sterami projektu usiedli panowie znający się na robieniu filmów, na dobrą sprawę niedługo będzie mógł to zrobić każdy, kto dysponuje wolnym czasem, komputerem i niezłym materiałem do przerobienia. Programów do tego typu zabaw jest coraz więcej i coraz więcej firm pracuje nad nimi.
A ty? Ile swoich zdjęć umieszczasz w internecie? A filmów?
FakeApp i podobne programy mogą być wykorzystane w walce politycznej, kampaniach społecznych, w dezinformacji, ale nie tylko. Sami z entuzjazmem wrzucamy do internetu całą masę materiałów, które mogą się potem komuś przydać do zabawy naszym kosztem. Filmiki, selfie, zdjęcia... nic tylko wybierać, sklejać, przeszczepiać twarze i wkładać cudze słowa w nasze cenne usta.
Czas na paranoję i spowalnianie filmów. Po pierwsze, żeby kilka razy sprawdzić wiarygodność źródła informacji, a drugie, żeby zauważyć drobne niedoróbki, które na normalnej prędkości są niemal niewidoczne.
Jakimś cudem radio nie zginęło, choć przemawiała za tym cała logika tego świata, a koledzy z redakcji Spider’s Web twierdzą nawet, że przeżywa drugą młodość pod nazwą podcasty.
Strony polskich rozgłośni radiowych to jednak zupełnie inna bajka. Są coraz większe, coraz liczniejsze, coraz częściej oglądane, a jednak nie przypominam sobie, by którakolwiek z nich stworzyła w ostatnich latach jeden artykuł, który odbiłby się szerszym echem w polskiej sieci. Jeden artykuł, jeden tekst, jakaś autorska treść, subiektywny wytwór wyobraźni, obiektywne zrelacjonowanie faktu, który pozwoliłby mi napisać na Spider’s Web „Dobrze, że Radio Zet jest aktywnym graczem w polskiej sieci”.
Nie przemawiają przeze mnie nerwy, choć Eska właśnie przepisała swoimi słowami poranny tekst Emilii Wyciślak z Bezprawnika (dziewczyna trochę się zabawnych smaczków naszukała - i czytelnicy to docenili, zrobiliśmy od rana 100 000 wyświetleń). Nie przemawiają, bo po prostu zdążyłem się przyzwyczaić, że nośny temat będą chciały omówić u siebie też inne serwisy. To normalna praktyka w mediach. Zwykła ludzka przyzwoitość podpowiada, by wskazać autora artykułu, który nas zainspirował, zaś medialny savoir vivre nakazuje wręcz przywołanie oryginału w linku. Na ogół staramy się to robić my oraz niektórzy nasi konkurenci, choć są tacy, np. serwis Wirtualne Media, dla których zalinkowanie do innej witryny to... kojarzycie ten mem „podłoga to lawa”?
Ale dziś nie o linkowaniu. Dziś o serwisach informacyjnych należących do radiostacji. Eska, Antyradio, Radio Zet itd.
Od paru lat bardzo aktywne w sieci. Od paru lat, w moim subiektywnym odczuciu - i z punktu widzenia społecznego interesu - równie bezużyteczne.
Niemalże anonimowi autorzy, za którymi nie kryje się żadna głębsza myśl przewodnia, od rana do wieczora przepisują teksty, które wysoko wyświetlają się w przeglądarce Google, by tylko uszczknąć dla siebie nieco tego ruchu, nieco tej internetowej popularności.
Onet wytropił ostatnio głośną sprawę relacji polsko-amerykańskich, Gazeta.pl głupie ma te felietony o zamkniętych osiedlach, ale przynajmniej widać, że pisze je żywy człowiek. Niezalezna.pl staje na głowie, żeby jak najbardziej udowodnić nam, że Tusk przybył do Polski na Gwieździe Śmierci, NaTemat.pl doradzi jak wychować dziecko i gdzie dobrze zjeść hot-doga, Spider’s Web wybierze smartfona, a serwisy polskich radiostacji?
Podobny problem mają portale regionalne.
Miejsce ambitnej debaty o Śląsku, znanego i cenionego niegdyś dziennikarza, dla mnie jest przede wszystkim miejscem, z którego biorę kartki i gify noworoczne, świąteczne, na dzień babci, dziadka, górnika, rybaka, leśniczego. Ambitna gazeta, która podobno rozwiązuje regionalne problemy Pomorzan? Każdy ciągnie jak może, by pozyskać czytelnika, ale chociaż w tym zalewie linków-nielinków do torrentów czasem pojawią się jakieś wieści regionalne. No, raz na pół roku faktycznie pomiędzy życzeniami na Barbórkę i nadejście Aniołka wcisną jakieś wieści z ratusza.
Image may be NSFW. Clik here to view.
A radiostacje? Tu przepisze, tu sparafrazuje, tu omówi, tu streści, tu wciśnie jakieś brednie, bo się google'uje.
I w porządku, to w pewnym zakresie też jest część medialnej roboty. Ale ja nie przypominam sobie, żeby w ostatnich latach wniosły do polskiego internetu cokolwiek autorskiego. Może więc w pewnym sensie radio jest martwe. Fakt i Super Express na tle stron internetowych radiostacji i portali lokalnych, ale przede wszystkim radiostacji, wyglądają na ambitne, internetowe media. No po prostu shiternet.
Cieszący się wysokim autorytetem magazyn Time opublikował listę 100 najbardziej wpływowych ludzi na świecie. W tym towarzystwie znalazł się Satya Nadella, dyrektor generalny firmy Microsoft. Trudno się temu wyborowi dziwić.
Na liście Time’a pojawili się liderzy wszelkich kategorii. Politycy, szefowie korporacji, inżynierowie, filantropi czy inne wpływowe persony. Satya Nadella znalazł się na tej liście – według uzasadnienia, napisanego przez Waltera Isaacsona – nie tylko z uwagi na swoje stanowisko, a więc bycie prezesem jednej z najważniejszych i najbardziej wpływowych firm informatycznych. Znalazł się tam z uwagi na sposób, w jaki nią zarządza.
Odkąd stał się dyrektorem generalnym Microsoftu w 2014 r., Nadella wykorzystał mądrość „błyskotliwa osoba, która nie priorytetyzuje dobra zespołu, może go zniszczyć”, by przywrócić ducha innowacji w firmie. Weźmy pod uwagę jego nową strategię, która kładzie nacisk na przetwarzanie w chmurze i współpracę na wielu platformach. Nadella także uczy nas znaczenia empatii i tego, jak ważne jest tworzenie produktów, na których można polegać. Te cechy wryły się w niego głęboko po tym, jak urodził mu się syn z uszkodzonym mózgiem, a jego życie zależało od urządzeń działających pod kontrolą systemów Microsoftu – pisze Isaacson.
Wartość rynkowa Microsoftu odnotowała 130-procentowy wzrost wartości odkąd Nadella przewodzi firmie. Microsoft teraz, jak pisze Isaacson, tworzy produkty przyjaźniejsze użytkownikom, empatyczne i stymulujące współpracę.
Kim jest i skąd pochodzi wyróżniony przez Time'a Satya Nadella?
Satya Nadella urodził się w 1967 r. w Hajdarabadzie w Indiach. Tam uczęszczał do szkoły podstawowej, w Indiach też zdobył wykształcenie wyższe na uniwersytecie Manipal (inżynieria elektroniczna i telekomunikacyjna). Postanowił na tym nie poprzestawać i zdobyć kolejne dyplomy, tym razem na amerykańskich uczelniach. Ukończył informatykę na uniwersytecie Wisconsin-Milwaukee i MBA na uniwersytecie w Chicago. Po czym zatrudnił się w firmie Sun Micrososystems.
Tam spędził kilka lat jako inżynier aż do 1992 r., kiedy skusiła go oferta pracy w Microsofcie. Gigant z Redmond szukał kogoś na stanowisko wiceprezesa działu zajmującego się rozwijaniem usług online. Nadella przyjął tę pracę, po czym zaczął błyskawicznie awansować. Przeszedł przez dział rozwiązań biznesowych, by ostatecznie wylądować jako szef działu serwerów i narzędzi.
Jeżeli można uznać, że Steve Ballmer był odpowiedzialny za finansowe bezpieczeństwo Microsoftu, to Nadellę trzeba nazwać podstawowym narzędziem swojego byłego już szefa.
To on bowiem wprowadził Microsoft w chmurę, tworząc Azure. Podstawę egzystencji dzisiejszego Microsoftu. Wszystkie usługi Microsoftu, od Binga, Outlooka, OneDrive’a i Xbox Live, poprzez zaawansowane bazy danych, Office’a 365, aż po korporacyjne narzędzia chmurowe przetwarzające terabajty danych największych korporacji świata, wszystko to stoi na Azure. Nawet nowe wersje Windows są dość ściśle zintegrowane z microsoftową, lazurową chmurą.
To właśnie Nadella wymurował fundament dzisiejszego Microsoftu. To również człowiek o wielkiej charyzmie. Miałem przyjemność uczestniczyć w dwóch spotkaniach z tymże jegomościem - cała sala, mimo iż wypełniona po brzegi tysiącami słuchaczy, milczała, słuchając, co ów człowiek ma do powiedzenia.
Nadella ma jasną wizję dla swojej firmy.
Chce wprowadzić ją w tak zwaną erę post-mobile i ambient computing, i stara się, by Microsoft był liderem innowacji w tym zakresie. To nieodległa przyszłość, w której systemy operacyjne i formy urządzeń elektronicznych przestaną mieć większe znaczenie i w której będziemy otoczeni gadżetami oraz urządzeniami Internetu rzeczy, podłączonymi do chmury i algorytmów sztucznej inteligencji.
Nie wszyscy, w tym w Microsofcie, są entuzjastami tej wizji. Ta przyszłość jednak nadciąga, czy to się komuś podoba, czy nie. Nie tylko Microsoft do niej dąży, czołowymi innowatorami w tej kwestii są również Amazon i Google. Są również dla Microsoftu bardzo poważnymi rywalami. Wygląda jednak na to, że Satya Nadella doskonale wie, co robi. Widać to chociażby po wynikach rynkowych.
Przez pewien czas wydawało się, że za sprawą... hmm... niedopatrzenia w przepisach gniazdo OBD może zniknąć z obowiązkowego wyposażenia nowych samochodów i pozostanie tylko diagnostyka online. Na szczęście – zostaje, jak podał portal motofocus.pl.
Ogromny akumulator, duży ekran, czysty Android i niska cena – tym połączeniem Motorola może rozbić bank. Już w połowie maja do Polski trafi Motorola Moto E5 Plus za 799 zł.
Nieczęsto widujemy takie połączenie w tym przedziale cenowym. Phabletowe konstrukcje z gigantycznymi akumulatorami prezentowali już chińscy producenci, ale brakowało im dobrej optymalizacji, przez co system tak spowalniał urządzenia, że nie dało się z nich korzystać. Tu mamy na szczęście czystego Androida, który działa błyskawicznie.
Już pierwszy kontakt z Moto E5 Plus sugeruje, że to budżetowiec z ambicjami. Choć obudowa wykonana jest z tworzywa sztucznego, to jest to materiał, który imituje szkło i pięknie odbija światło. Mamy komplet najbardziej potrzebnych złączy – microUSB i słuchawkowe, a także możliwość skorzystania z dwóch kart SIM. Moduł aparatu nie wystaje z obudowy tak mocno, jak w konstrukcjach z linii Moto G.
Skąd wziął się ten plus? Z nietypowych wymiarów. Proporcje wyświetlacza to bowiem zdobywające coraz większą popularność panoramiczne 18:9. Dzięki temu konstrukcja jest szczuplejsza i wyższa, a także wygodnie leży w dłoni, choć ekran ma przekątną aż 6 cali.
Kolejną ciekawostką jest oczywiście akumulator. Nieczęsto widujemy przecież ogniwa o tak dużej pojemności. Wedle relacji osoby, która użytkowała Moto E5 Plus przez kilka tygodni, taki magazyn energii ma wystarczać na dwa pełne dni pracy. Jestem skłonny w to uwierzyć, ponieważ procesor (Snapdragon 425) nie jest szczególnie energochłonny. Daje on wystarczającą wydajność do komfortowego surfowania po internecie, ale już przełączanie się pomiędzy aplikacjami zajmuje dłuższą chwilę.
Ogromną rolę ogrywa tu także RAM, którego w najsłabszej wersji są 2 GB. Jest to jednak standard w tej cenie.
Standardowa nie jest za to lampa doświetlająca na froncie urządzenia. Dzięki niej selfie w pomieszczeniach i po zmroku będą wyglądać o wiele lepiej. Przedni aparat ma rozdzielczość 5 MP.
Z tyłu zaś mamy 12-megapikselową matrycę (piksele wielkości 1,25 um) z obiektywem o świetle f/2.0. Aparat jest tylko jeden, choć na pierwszy rzut oka wydaje się, że są dwa. Drugie kółeczko jest zarezerwowane na laserowy autofokus, który pomoże w odpowiednim ustawieniu ostrości w słabszych warunkach oświetleniowych.
Moto E5 Plus pojawi się w Polsce w połowie maja w dwóch kolorach: szarym (Flash Gray) i złotym (Fine Gold).
Na rynku jednocześnie pojawiła się też wersja z nieco mniejszym ekranem (5,7 cala). Wśród innych zmian warto podkreślić mniejszą matrycę aparatu i mniejszy akumulator (4000 mAh). Plecki smartfona są plastikowe, ale pozbawione przezroczystości i wytrzymałości Moto E5 Plus.
Dzięki czystemu systemowi w (prawie) najnowszej wersji - 8.0 - oba budżetowce stają się bardzo ciekawą propozycją dla osób, które nie chcą wydawać kilku tysięcy na flagowce, a jednocześnie iść na duże kompromisy względem komfortu codziennego użytkowania.
Już wkrótce znacząco może wzrosnąć w Europie liczba osób, które mają na swoim koncie jazdę Modelem 3. Ale nie chodzi tu o przyspieszenie produkcji i europejskich dostaw.(więcej…)
Tylko do 24 kwietnia realizowane będą wypłaty środków w złotówkach. Pozostałe do 29 kwietnia. Operator giełdy kryptowalutowej EasyCoin zapowiada koniec działalności i prosi klientów o jak najszybsze zamykanie swoich rachunków.
Kolejnym odcinkiem tego serialu jest chaos interpretacyjny w sprawie rozliczeń podatkowych z transakcji realizowanych kryptowalutami. A potem było tylko ciekawiej. Ministerstwo Finansów po pierwszym komunikacie, który więcej komplikował niż wyjaśniał, obiecuje drugi.
W międzyczasie mnożą się też prawnicze interpretacje kryotoinwesotrów, którzy uparcie chcą wiedzieć na czym stoją. I to jak najszybciej, bo przecież ostateczny termin złożenia zeznania podatkowego mija za chwilę – 30 kwietnia. Niektóre z przygotowanych opinii prawnych nie traktują kryptowalut jako pieniądza elektronicznego.
Koniec z EasyCoin. Klienci proszeni o wypłaty.
Co gorsza, nie za bardzo można liczyć na pomoc urzędów skarbowych, których pracownicy raczej rozkładają bezradnie ręce i spoglądają w kierunku ministerstwa wierząc, że w końcu ktoś im cokolwiek powie.
Najwyraźniej zła passa nie mija, bo właśnie polska giełda kryptowalut EasyCoin z siedzibą w Sopocie, ogłosiła zawieszenie działalności i poprosiła swoich klientów o jak najszybszą wypłatę środków. Te w złotówkach mają zostać wypłacone do najbliższego wtorku, 24 kwietnia, a pozostałe do 29 kwietnia.
Alior Bank, śladem innych banków wypowiedział umowę EasyCoin.
Po tym jak m.in. Pekao SA i PKO BP zdecydowały się na wypowiedzenie rachunków firmowych giełdzie EasyCoin, na taki sam ruch zdecydował się właśnie Alor Bank.
Z przykrością informujemy, iż w związku z kolejnym wypowiedzeniem rachunków bankowych (Alior Bank) podjęliśmy decyzję o zawieszeniu działalności giełdy EasyCoin.pl z dniem 30.04.2018r. Obecna sytuacja prawna i brak regulacji w zakresie kryptowalut niestety nie pozwala nam na prowadzenie firmy w kraju. W związku z wszystkimi wypowiedzeniami umów rachunków straciliśmy także możliwość oferowania naszych usług wymiany walut w serwisie Megawaluta.pl.
Ubolewamy nad faktem, iż Rząd ochoczo wyciąga ręce po podatki od zysku z kryptowalut jednocześnie zabijając branżę regulacjami ze strony banków uniemożliwiając legalne prowadzenie działalności.
W związku z powyższym uprzejmie prosimy wszystkich Użytkowników o wypłatę środków z serwisu do 29.04.2018r. natomiast wypłaty PLN realizowane będą tylko do dnia 24.04.2018r. (Nie będzie możliwości wypłaty PLN po tym terminie)
Ta historia powtarza się u mnie co roku. Polisa OC w moim samochodzie dobiega końca, więc zamiast, jak normalny człowiek, po prostu zapłacić za jej przedłużenie, spędzam cały dzień szukając tańszej oferty. Benefia24 może skrócić ten proces do kilku minut.
Data pierwszej rejestracji samochodu? Aktualne zniżki? Kto będzie jeździł tym autem? Ile ma pan lat? I tak dalej. Taki kwestionariusz złożony z kilkunastu pytań trzeba wypełnić w każdej porównywarce i podczas wizyty u agenta ubezpieczeniowego.
Na dodatek człowiek nierzadko orientuje się, że np. źle przepisał VIN swojego samochodu i musi poprawiać. Wiem, że w tym momencie trochę przesadzam i czepiam się na siłę, ale bez takiego czepialstwa nigdy nie chciałoby się nam wychodzić z jaskini.
W mobilnej aplikacji Benefia24 tych problemów po prostu nie ma, dzięki czemu wykupienie OC zajmuje przysłowiowe 5 minut. Co prawda, trik ten działa tylko wtedy, kiedy dysponujemy już tzw. twardym dowodem rejestracyjnym. Jeśli kupiliśmy egzemplarz dopiero co sprowadzony z zagranicy, żmudne wypełnianie formularzy nas nie ominie.
Jak to działa? Bardzo prosto. Zaczynamy od instalacji aplikacji mobilnej Benefia24 Ubezpieczenia na naszym smartfonie. Następnie sięgamy po dowód rejestracyjny naszego auta i postępując zgodnie z instrukcjami wyświetlanymi w aplikacji robimy zdjęcie kodu AZTEC (fachowa nazwa kodu QR, który znajduje się w naszym dowodzie rejestracyjnym) i... to właściwie tyle.
Benefia24: polisa OC w 5 minut
[caption id="attachment_720324" align="alignnone" width="1000"]Image may be NSFW. Clik here to view. W praktyce, jedyną, wymaganą od użytkownika rzeczą jest zeskanowanie kodu AZTEC ze swojego dowodu rejestracyjnego.[/caption]
AZTEC zawiera w sobie wszystkie niezbędne informacje do wyliczenia składki naszego ubezpieczenia. Mogliście o tym nie wiedzieć, ponieważ pomimo tego, że kody te pojawiły się w 2004 r. to do dzisiaj wykorzystywane są bardzo sporadycznie. Delikatnie mówiąc. Dlatego fajnie, że ktoś w końcu sobie o nich przypomniał i zrobił wygodną aplikację, która z nich korzysta.
Aplikacja wykorzystuje aparat w naszym smartfonie jako czytnik kodów kreskowych. Dane zeskanowane z kodu AZTEC sprawdzane są w ogólnopolskiej bazie danych UFG. Następnie trafiają one do Centralnego Systemu Obsługi Ubezpieczeń Benefii, gdzie są weryfikowane i na ich podstawie wyliczana jest cena naszego ubezpieczenia.
[caption id="attachment_720330" align="alignnone" width="1000"]Image may be NSFW. Clik here to view. Po zeskanowaniu kodu AZTEC, aplikacja automatycznie wyszuka i zaproponuje nam najlepszą ofertę ubezpieczenia OC.[/caption]
Samo jej działanie jest zautomatyzowane do tego stopnia, że właściwie do dopisania został mi akapit o tym, że aplikacja sama zaproponuje nam najkorzystniejszą znalezioną ofertę. Polisę możemy od razu wykupić w aplikacji. Stosowne dokumenty zostaną przesłane na nasz adres e-mail, skąd będziemy mogli je sobie wydrukować.
Osobiście wolałbym trzymać je sobie gdzieś w chmurze, ale nie spotkałem jeszcze żadnego policjanta podczas kontroli drogowej, który byłby fanem takiego rozwiązania i nie groził mi mandatem za brak papierowej wersji polisy.
Tak powinny działać wszystkie aplikacje do wyszukiwania najkorzystniejszej polisy
Mam nadzieję, że Benefia będzie rozwijać swój mobilny produkt. Jeśli mógłbym coś zasugerować, to chciałbym zobaczyć tam nieco bardziej zróżnicowaną ofertę. Oprócz tego, nie mogę mieć absolutnie żadnych zastrzeżeń do aplikacji Benefia24.
Najmniej wymagający klienci mogą ograniczyć się do wykupienia podstawowego ubezpieczenia OC. Nie oznacza to jednak, że Benefia nie oferuje bardziej rozbudowanych polis, w skład których wchodzi zarówno AC, NNW, oraz drogowy pakiet Assistance, który może przydać się w różnych awaryjnych sytuacjach na drogach.
O wygodzie tego rozwiązania najlepiej zresztą przekonać się samemu. Nie namawiam tu bynajmniej do wiązania się umową z nowym ubezpieczycielem. Zobaczcie po prostu, jak wiele czasu można zaoszczędzić dzięki tej aplikacji. W 2018 r. takie rozwiązanie powinno być już standardem, zamiast mało znaną ciekawostką.
Divinity: Original Sin 2 to najlepsza gra cRPG, jaka pojawiła się w 2017 roku. Jeżeli nie miałeś okazji w nią zagrać, trzeba to koniecznie zmienić. Zwłaszcza, że lepszego argumentu niż ten dzisiejszy nie znajdziesz - gra doczekała się oficjalnego polskiego tłumaczenia, a także obniżki ceny na GOG.com.
Gdy Divinity: Original Sin 2 pojawiło się na komputerach osobistych, byłem zachwycony ogromem możliwości tej izometrycznej produkcji. Jak w starych tytułach cRPG, mogłem powalić każdą napotkaną osobę, o ile starczyło mi sił, umiejętności oraz punktów akcji. Gra nie stwarza żadnych barier. Wręcz przeciwnie - motywuje, aby myśleć nieszablonowo i raz za razem zrywać się z utartej ścieżki.
Divinity: Original Sin 2 jest jak dobra sesja Role Play - możesz tutaj (prawie) wszystko.
Nie chcesz walczyć? Żaden problem, możesz przemykać od cienia do cienia. Nie chcesz negocjować? No problemo, wszystkich możesz położyć mieczem, o ile masz odpowiedni poziom oraz zestaw umiejętności. Gra to wspaniała piaskownica, pozbawiona okowów sztywnej narracji oraz liniowej rozgrywki. Gracze kreatywni, stratedzy, taktycy, domorośli bankowcy, niespełnieni politycy - każdy znajdzie tutaj coś dla siebie. Divinity: Original Sin 2 dostosowuje się to gracza, nie odwrotnie. Niesamowite uczucie. Ogrom, ogrom wspaniałych doświadczeń.
Co najlepsze, Divinity: Original Sin 2 można rozgrywać w trybie kooperacji! Rozbudowany, wielki program został tak pomyślany, aby w każdym momencie mógł dołączyć do nas znajomy, który przejmie kontrolę nad częścią drużyny. Wtedy rozpoczyna się prawdziwa zabawa. Gracze mogą się kłócić o linie dialogowe oraz cele misji. Arbitrem jest wbudowany w grę system rozjemczy, który nie preferuje żadnego z uczestników przygody. Świetny pomysł.
Divinity: Original Sin 2 byłoby jeszcze lepsze, gdybym mógł je ograć na konsoli. To niebawem będzie możliwe. Najlepsza gra cRPG 2017 roku pojawi się na PlayStation 4 oraz Xboksie One już w sierpniu. Wydawcą konsolowej edycji zostanie Bandai Namco. Czyli w Polsce oficjalną dystrybucją zajmie się doświadczona Cenega. Po tej informacji do pełni szczęścia brakowało mi już tylko polskiej wersji językowej. Marzenia czasami się spełniają. Do tego idealnie przed weekendem majowym.
Divinity: Original Sin 2 można już ograć po polsku. Nasza wersja językowa jest dostępna w formie aktualizacji.
Formalnie za polskie napisy do gry odpowiada Larian Studios - bezpośredni twórcy Original Sin 2. Producenci zdradzają, że następna w kolejce jest hiszpańska oraz chińska wersja językowa. Miło, że rodzime tłumaczenie zostało potraktowane priorytetowo. Będzie jeszcze milej, jeśli polskie napisy pojawią się również w edycji konsolowej. Skoro ta pojawi się na sklepowych półkach w sierpniu, raczej na pewno wejdzie w skład zawartości na płycie, bez konieczności pobierania dodatkowych danych.
Z okazji premiery polskiej wersji językowej zorganizowano obniżkę ceny Divinity: Original Sin 2 na platformie GOG.com. Rewelacyjne cRPG kosztuje tam 138 zł. Jako fan gatunku, który zjadł zęby na izometrycznych Falloutach, Baldur’s Gate czy Neverwinter Nights zaręczam - tytuł jest wart dwa, nawet trzy razy tyle. Zwłaszcza, jeżeli zamierzacie go ogrywać ramię w ramię ze znajomym. Albo trzema, za pomocą sieci.
Nawet nie wiem, jak mam zacząć. Nie wiem, czy mam próbować opisać obecną ofertę komunikatorów Google. Nie wiem, czy mam zebrać ich zawiłą i pełną zwrotów akcji historię. Nie wiem, czy ktokolwiek w Google jeszcze nad tym panuje.
Bo fakty są niezaprzeczalne - jeśli chodzi o narzędzia do komunikacji, które przygotował Google, to panuje wśród nich totalny bałagan. Był Google Wave, są Hangouty (znane dawniej jako Google Talk), jest Allo, jest Duo, jest komunikator wbudowany w YouTube’a, jest narzędzie Spaces (a nie, sorry, już je wyłączyli). Jest natomiast aplikacja Wiadomości na Androida, znana również jako Chat lub jako Wiadomości/Messages lub jako Messenger - serio, Google zamiennie stosuje 4 nazwy dla tej samej aplikacji.
Przy niej się na chwilę zatrzymamy, bo wiele wskazuje na to, że Google wiąże z nią spore plany. Po tym jak firma pokazała światu Allo i Duo komunikator Hangouty poszedł nieco w odstawkę - Google próbuje zrobić z niego narzędzie do biznesu.
Allo to bardzo przyjemny komunikator do rozmów tekstowych. Pozwala na wysyłanie śmiesznych naklejek, własnych GIF-ów, itp. Nie zdobył jednak przesadnej popularności. Niby został pobrany ze sklepu Google Play ponad 10 mln razy, jednak zarówno w Polsce, jak i na świcie nie odgrywa znaczącej roli i pozostaje daleko w tyle za Facebook Messengerem, WhatsAppem i innymi konkurentami.
Nieco lepiej radzi sobie Duo, który pozwala na łatwe przeprowadzanie rozmów wideo z drugą osobą. Dodatkowo Duo jest bardzo oszczędny i zużywa mniej danych niż wiele podobnych aplikacji. Dlatego też Google dość szybko zdecydował się na wrzucenie Duo do pakietu podstawowych aplikacji na Androidzie - komunikator dzięki temu jest preinstalowany na sporej liczbie nowych urządzeń.
Podsumowując: Hangouty idą do biznesu, Duo rusza na podbój świata, a Allo… a o Allo powoli zapomina już nawet Google, który zapowiedział, że będzie się koncentrował na aplikacji Chat, czyli na Wiadomościach na Androida, czyli… dobra, wiecie już, o co mi chodzi.
Aplikacja Google Chat
Aplikacja Chat zadebiutowała w sklepie Google Play pod koniec 2014 r. i szybko stała się domyślną aplikacją do wysyłania SMS-ów w smartfonach Google’a. Można ją też znaleźć w telefonach innych producentów, jednak nie we wszystkich - niektórzy decydują się na stosowanie własnych rozwiązań.
Jednak nawet jeśli producent smartfona doda inną aplikację do obsługi SMS-ów, to każdy użytkownik Androida może bez problemu pobrać Chat i ustawić go jako domyślną aplikację do obsługi wiadomości.
Niebawem będą szczególne powody, aby to zrobić.
Aplikacja Chat wspiera RCS (Rich Communication Services). Technologia ta znosi ograniczenia SMS-ów i pozwala na wysyłanie wiadomości bez limitu znaków, dołączanie do nich plików multimedialnych wysokiej jakości, korzystanie z naklejek, GIF-ów, itp.
Co najważniejsze, dla użytkownika nic się nie zmienia. Nadal może korzystać z aplikacji, z której do tej pory wysyłał SMS-y (o ile był to Chat) i wysyłać za jej pośrednictwem bogatsze wiadomości. Za darmo.
Komunikacja w oparciu o RCS wykorzystuje bezprzewodową transmisję danych, czyli działa tak samo, jak komunikator Facebook Messenger lub WhatsApp. Użytkownik nie jest rozliczany zam każdą wiadomość, jak w przypadku SMS-ów. A jeśli korzysta z nielimitowanego Wi-Fi, to rozmawia zupełnie za darmo.
Oczywiście pod warunkiem, że jego odbiorca też korzysta z aplikacji do SMS-ów, która wspiera RCS.
W praktyce działa to tak, że użytkownik wysyła wiadomość za pomocą RCS, a po stronie operatora dochodzi do weryfikacji, czy odbiorca może odebrać ją również jako RCS. Jeśli tak, to wiadomość bezpłatnie dociera do odbiorcy. Jeśli nie, to zostaje ona (przez operatora) zamieniona na tradycyjnego SMS-a i trafia do odbiorcy, a z konta nadawcy pobierana jest mała opłata. Chyba, że posiada on opcję nielimitowanych SMS-ów - wtedy nie ma opłaty.
Google liczy na RCS
Rich Communication Services wspiera już bardzo wielu operatorów na świecie, gotowi są też producenci smartfonów. Co więcej, nie tylko Android może obsługiwać RCS - Microsoft również implementuje to rozwiązanie, więc niebawem może zmienić się sposób, w jaki komunikujemy się za pomocą urządzeń mobilnych i komputerów.
Gdyby jeszcze Apple dołączył do grona firm wspierających RCS, to szybko moglibyśmy zapomnieć o SMS-ach i ograniczeniach z nimi związanymi.
Ale Apple ma iMessage
Apple od dawna ma rozwiązanie, które jest lepsze niż RCS. To komunikator iMessage, który działa nie tylko na iPhone’ach, ale również na iPadach i komputerach Mac. I chociaż na pierwszy rzut oka jego obsługa jest identyczna jak aplikacji Chat od Google’a, to w praktyce Apple rozwiązał to nieco lepiej.
Użytkownik korzysta z jednej aplikacji do obsługi wiadomości, z której wysyła normalne SMS-y, ale gdy tylko system rozpozna, że jego rozmówca, też ma iPhone’a, to komunikacja zostaje automatycznie przełączona na iMessage. Nadal odbywa się w tej samej aplikacji, ale pozbawiona jest ograniczeń SMS-ów.
Dodatkowo komunikacja prowadzona przez iMessage jest zaszyfrowana i nie jest wypuszczana poza infrastrukturę Apple. Apple nie musi dzielić się danymi oraz treścią korespondencji z operatorami, którzy natomiast (np. w przypadku SMS-ów) muszą ją później przechowywać na swoich swoich serwerach.
Google nie zdecydował się na wprowadzenie takiego rozwiązania. Dieter Bohn, który rozmawiał z przedstawicielami firmy na ten temat, poinformował, że nie skopiowano rozwiązania znanego z iMessage, ponieważ Google chce, aby system Android był otwarty i nie wymuszał na innych korzystania z rozwiązań Google’a. Dodatkowo wprowadzenie domyślnie na Androidzie zamkniętego Google’owego rozwiązania, które zabiłoby SMS-y mogłoby, przy skali popularności Androida, całkowicie zabić SMS-y, a to rozwścieczyłoby operatorów, z którymi Google chce żyć w dobrych stosunkach.
- Chcemy, żeby bank stał się miejscem, gdzie klient załatwia swoje codzienne potrzeby związane z zakupem czy rozliczeniem płatności za codzienne sprawy - twierdzi Jerzy Zan z Alior Banku
Nadchodzą nowe regulacje prawne: RODO, dyrektywa PSD2. Blady strach padł na banki?
Jerzy Zań - dyrektor zarządzający Pionem Bankowości Cyfrowej i Sprzedaży Zdalnej w Alior Banku: Szczerze przyznaję, że o strachu nic mi nie wiadomo. Banki absolutnie nie boją się nowych przepisów. A nawet więcej: powinny wygrać na tym, że mają pozytywny odbiór pod względem bezpieczeństwa wśród użytkowników. Bank jest tożsamy z instytucją gwarantującą bezpieczeństwo, instytucją zaufania publicznego, działa pod ścisłym nadzorem regulatora. Tym samym użytkownik chętniej skorzysta z pewnej funkcjonalności dostępnej w ramach rozwiązań bankowych niż innych instytucji, najczęściej znacznie mniejszych.
No tak, ale nowe przepisy zapraszają do finansowego stołu też innych, którzy już takim zaufaniem, przynajmniej na razie, nie mogą się pochwalić.
Nowe regulacje tworzą naturalny potencjał do współpracy banków z fintechami. Przecież bardzo trudno jest teraz fintechowi wejść na rynek i przekonać do siebie użytkowników. Bardzo często nie ma jeszcze marki, nie ma pozycjonowania, nie ma świadomości, że to jest partner godny zaufania. Takie oblicze całkowicie się zmienia w kontakcie z bankiem, który może dać klientom poczucie komfortu i gwarancji bezpieczeństwa. Jednocześnie w sposób sprawny jest w stanie wykorzystać nowoczesne rozwiązania technologiczne, które użytkownikom chce udostępnić fintech. Dlatego uważam, że współpraca między bankami a fintechem jest jak najbardziej naturalna.
Czyli tak naprawdę dyrektywa PSD2 jest szansą dla całego sektora finansowego?
Dyskusja na ten temat trwa już od pewnego czasu. Moim zdaniem odpowiedź jest tylko jedna. Mianowicie: są banki, dla których jest to szansą i są też z pewnością instytucje, dla których jest to jakieś jednak zagrożenie. Dla Alior Banku jest to oczywiście szansa. Chcemy współtworzyć bankowość otwartą, współpracować z podmiotami zewnętrznymi, w szczególności fintechami.
Ale tym samym musicie nastawiać się na współpracę, na partnerstwo.
Budując swoje narzędzia i przymierzając się do modeli biznesowych od razu nastawiamy się, że nie będziemy wielu rzeczy tworzyć samodzielnie, tylko skorzystamy z dobrodziejstwa współpracy z partnerami zewnętrznymi. Przykładem jest planowane udostępnianie naszym użytkownikom popularnej i oczekiwanej usługi, czyli płacenia za bilety komunikacji miejskiej, czy za miejsce parkingowe. Nie chcemy tych mechanizmów budować sami, jako Alior Bank, jesteśmy zdecydowani na model współpracy z partnerem zewnętrznym. I nie mamy z tym absolutnie żadnego problemu. Odwrotnie: upatrujemy w tym szansę na rozwój.
Rzecz w innym podejściu, w myśleniu w nowy sposób?
PSD2 to strona formalna, to wyraźne wskazanie dla rynku, żeby myśleć nad współtworzeniem, nad zmianą dotychczasowych modeli biznesowych, nad przejściem z takich silosów oferujących konkretne usługi na rzecz zintegrowanych łańcuchów wartości. I PSD2 takie myślenie wymusza, zwłaszcza w takich obszarach jak usługi płatnicze, usługi inicjujące płatność oraz usługi pozwalająca na dostęp do informacji o saldach i potwierdzeniach dokonania transakcji. W tych obszarach właśnie banki powinny w pierwszej kolejności otworzyć się na współpracę.
Czyli jesteśmy tak naprawdę w przededniu rynku finansowego kreowanego na nowych zasadach?
Rzeczywiście. Siłą jest to, co wyniknie z tego dalej. Zmiana sposobu myślenia spowoduje, że będzie możliwa współpraca z firmami, które mają pewien produkt, pewne rozwiązanie, mają zdecydowanie wartość dodaną dla klienta, a banki będą jej poszukiwały. Dzięki nowym rozwiązaniom będziemy mogli wszystko zintegrować. Bardzo duża koncentracja Alior Banku na tych nowych regulacjach i spore nakłady finansowe pozwalają nam być w tych obszarach jak najbardziej elastycznymi. To pozwoli nam budować jak największą wartość dla naszych klientów.
Oby w tej beczce miodu łyżką dziegciu nie były kwestie bezpieczeństwa.
Bezpieczeństwo użytkowników jest bezsprzecznie dla Alior Banku priorytetem. Klient banku musi mieć poczucie bezpieczeństwa, musi mieć gwarancję, że pracując z instytucją bankową jest po prostu bezpieczny.
Z jednej strony mamy do czynienia z warstwą technologiczną, gdzie ustalamy szczegóły z partnerami zewnętrznymi. Z drugiej, jako bank bierzemy na siebie sprawdzenie wiarygodności, wszystkich wymogów formalnych, które pozwalają na świadczenie poszczególnych usług. Nigdy nie będziemy udostępniać usług, które nie zostały przez nas bardzo dokładnie sprawdzone.
Tylko tak, jak już mówiliśmy: teraz już nie wszystko będzie zależeć wyłącznie od was. Receptą jest tylko zwiększenie zabezpieczeń?
Z punktu widzenia użytkownika ważne jest to, że usługi będą dostępne w ramach jednej aplikacji. I tutaj trzeba dodatkowo zaakcentować: aplikacji mobilnej. Klient może więc nie zauważyć, że jakieś rozwiązania w całym łańcuchu są zewnętrzne. Oczywiście nie zabraknie wszystkich narzędzi identyfikacyjnych, autoryzacyjnych, czyli narzędzi bezpieczeństwa, które będą zbudowane w naszej bankowości mobilnej.
Przykładowo: jeżeli nasz klient autoryzuje dostęp do naszej aplikacji z wykorzystaniem narzędzi biometrycznych, to podczas jednokrotnej autoryzacji będzie mógł korzystać z tych samych narzędzi umożliwiających mu dostęp do pozostałych informacji. To, tak naprawdę, na dzisiaj jest wymóg. Nikt sobie nie wyobraża, żeby stosować różne metody zabezpieczenia w ramach samej aplikacji. Dla użytkownika musi to być intuicyjne i automatycznie, co przekłada się na jego komfort.
Czyli: klient nasz pan?
Kompromis między wygodą i bezpieczeństwem musi być jak najbardziej zachowany. Trudno wymagać od klienta, by jeszcze w jakiś dodatkowy, inny sposób poświadczał nam cokolwiek pracując w aplikacji bankowej. Bank to podmiot, który bierze to na siebie i tak buduje relacje, współpracę, ale też sposób działania rozwiązań zewnętrznych, zawsze z podstawową uwagą skierowaną na wygodę użytkownika.
Informacja o kliencie nie będzie jednak już tylko własnością banku, co już sprawę utrudnia.
Bank nie może sobie pozwolić na utratę zaufania użytkownika. To najważniejsze, co dzisiaj posiada i to go wyróżnia na tle innych graczy na rynku. Wszyscy mają technologię, biznes oparty na informacji, wszyscy radzą sobie doskonale z adaptacją nowych rozwiązań technicznych. Ale to bank ma unikalną wartość polegającą właśnie na zaufaniu klientów. Dokładnie jest tak samo z przekazywaniem, zgodnie z zapisami dyrektywy PSD2, informacji na zewnątrz, na rzecz innych podmiotów. Tutaj też będziemy weryfikować modele wykorzystujące nasze dane. To z założenia zadanie dużo trudniejsze. Formalnie jesteśmy zobligowani do przekazywania pewnych danych, po spełnieniu określonych warunków. Nasz kontrola w tym procesie nie jest jednak tak pełna jak w przypadku naszej bankowości mobilnej.
Kwestie bezpieczeństwa wydają się dzisiaj dodatkowo ważniejsze, gdyż powoli możemy mówić o czasach, w których każdy będzie miał swój bank w kieszeni - w smartfonie.
Przewidywanie przyszłości, co do zasady jest trudne. Rysując to, co będzie kiedyś, warto jednak spojrzeć na to, co było. Dziesięć lat temu niewielu z nas miało bankowość mobilną w telefonach, niewielu wiedziało, co jest w stanie za jej pomocą zrobić i jak to bardzo zmieni nasze relacje w szczególności z bankami. Dzisiaj jesteśmy dużo bogatsi o te doświadczenia. Ale też musimy pamiętać, że ten okres zbierania owego doświadczenia wcale nie był taki długi. Naturalną konsekwencją jest to, że w pierwszej kolejności banki adaptowały te technologie, gdzie były największe korzyści. Tak dla samych banków, jak i ich klientów.
W pierwszej kolejności automatyzacja dotyczyła dostępu do informacji o tym, co dzieje się na koncie użytkownika. Potem ten sam los spotkał mechanizmy transakcyjne. Zanim to nastąpiło, trzeba było odwiedzać okienko bankowe po kilka razy w miesiącu i sprawdzać dokładnie, co ciekawego dzieje się na rachunku. Albo oznaczało to nerwowe czekanie na wyciągi papierowe i sprawdzanie pozycja po pozycji. Pierwszy zmienił to trochę bankomat. Później nadeszła bankowość telefoniczna, gdzie bardzo dużą odpowiedzialność wzięło na siebie call center. Bankowość mobilna jest jakby konsekwentną ewolucją.
Czyli to smartfon ma być moim centrum zarządzania finansami?
Kolejnym obszarem, które banki - w tym jak najpoważniej Alior Bank - biorą na celownik, to kwestia udostępnienia klientowi, poprzez narzędzia, możliwości zarządzania produktem, czyli możliwość kupowania nowych produktów, rezygnacji z niektórych, zmiany parametrów usług. Wszystkie te rzeczy mają charakter transakcyjny. Bankowość mobilna po prosty zastępuje mechanizmy, które do tej pory były znane klientom w innych obszarach. Jeszcze kilka miesięcy temu Alior Bank nie dawał możliwości zakupu przez aplikację mobilną na przykład lokat czy pożyczek. Teraz klient może to zrobić używając tylko swojego smartfona. Więc rola bankowości mobilnej zdecydowanie rośnie.
Strach się bać myśląc o tym, w jakim kierunku będzie kolejny krok.
Banki zauważyły jedno: mają bardzo uprzywilejowaną pozycję w relacji z klientem. Oni instalują na swoich smartfonach aplikacje bankowe, żeby tym samym mieć dostęp do swoich produktów, mają zaufanie do tych rozwiązań. Bardzo często tak się zdarza, że nie chcą instalować dodatkowych aplikacji. Udostępnianie kolejnych możliwości w ramach naszych rozwiązań jest naturalnym wyjściem naprzeciw tym oczekiwaniom. Zwiększamy komfort użytkownika, który jedną aplikacją jest w stanie dokonać coraz więcej. Mimo że nie są to usługi bankowe, to jednak na pewnym etapie łączone zostają z jego rachunkiem czy innymi produktami bankowymi. Przykładem właśnie są bilety komunikacji miejskiej. W modelu, nad którym my pracujemy, nie będzie konieczności rejestracji swojej karty w systemach. Bilet bezpośrednio obciąży rachunek użytkownika. Bez dodatkowych, często mozolnych czynności. Chcemy, żeby bank stał się miejscem, gdzie klient załatwia swoje codzienne potrzeby związane z zakupem czy rozliczeniem płatności za codzienne sprawy.
Za chwilę nie będzie nam potrzebny portfel z kartami debetowymi i kredytowymi. Inne dokumenty nam też zastąpi smartfon, tak?
To się już przecież powoli dzieje. Istnieje, jak najbardziej, możliwość płacenia kartą stokenizowaną w telefonie, bez konieczności posiadania przy sobie w danej chwili prostokątnego plastiku. Albo wykorzystanie rozwiązań opartych na bliku: możliwość płatności w terminalach, wypłacanie za pomocą smartfona pieniędzy z bankomatu, a także doskonały sposób na realizację płatności w internecie, bez konieczności podawania numerów karty, czy dokonywanie przelewów. Bardzo interesująca w tym wszystkim jest skala zainteresowania bankowymi aplikacjami mobilnymi. Nie można tego jeszcze porównywać do płatności tradycyjną kartą, ale zaryzykuję stwierdzenie, że rola płatności mobilnych w codziennym życiu będzie coraz większa. Rola kart plastikowych zaś będzie malała. Myślę, że może pojawić się grupa użytkowników, która je pominie. Tak jak nasza część Europy swego czasu przeskoczyła okres czeków.
Ostatnie miesiące to kolejne dowody na to, że z kontrolą naszych danych w sieci różnie bywa. W dobie centrum zarządzania w smartfonie to dodatkowo niepokojące.
Bank zrobi wszystko, żeby klient czuł się bezpiecznie. W modelu open bankingu z pewnością będą w tej mierze pewne wyzwania. Bardzo duża rola banków w tym, by pokazać klientom jak zarządzać swoimi finansami. Musi być zachowany przy tym odpowiedni balans między bezpieczeństwem a wygodą i komfortem użytkowania. Musimy też pamiętać, że dla części użytkowników właśnie bezpieczeństwo stanowi barierę, granicę oddzielającą w ogóle od całego świata cyfrowego. Nie mówię tutaj o tych, którzy praktycznie nie rozstają się ze swoim smartfonem. Dla ludzi starszych, niekoniecznie w bardzo zaawansowanym wieku, podstawowym powodem nie korzystania z bankowości internetowej są właśnie względy bezpieczeństwa. Podobnie jest z bankowością mobilną. Nie chodzi tutaj o nie wyrażanie zgody na pewne rozwiązania, a bardziej na niezrozumieniu procesów, jakie za nimi stoją. Tutaj cały czas bardzo duża rola banków, innych podmiotów finansowych, ale również samych regulatorów i mediów, żeby wspólnie budować tę cyfrową świadomość.
Korzystacie z opcji logowania się na inne strony za pośrednictwem Facebooka? Ja korzystam. Tak jest po prostu szybciej. I - niestety - nie do końca bezpiecznie.
Kurz po aferze, w którą zamieszana była firma Cambridge Analytica jeszcze nie opadł, a tu proszę. Mamy kolejną. Największa sieć społecznościowa na świecie najwidoczniej nie radzi sobie z zabezpieczeniem danych swoich użytkowników. Powoli zaczyna mnie to śmieszyć. Ale do rzeczy.
Wyciek danych - zaloguj przez Facebooka
Kolejny wyciek danych to odkrycie Stevena Englehardta i jego kolegów z organizacji Freedom to Tinker. Zauważyli oni, że na niektórych stronach umożliwiających logowanie się przy pomocy danych z Facebooka umieszczono złośliwe skrypty w JavaScript, które w trakcie logowania pobierają dane użytkowników, których pobierać nie powinny.
Najczęściej są to: imię, nazwisko, adres e-mail, przedział wiekowy, płeć, miejsce zamieszkania i zdjęcie profilowe. Dużo w tej kwestii zależy od ustawień prywatności danego użytkownika. Powyższy zestaw informacji jest bardzo cennym kąskiem dla wszelkich podmiotów handlujących gotowymi bazami klientów.
Mechanizm działania jest zresztą bardzo prosty. Podczas logowania się za pośrednictwem naszego konta na Facebooku, taki skrypt podpina się pod cały proces i zapisuje udostępniane przez Facebooka dane w swojej bazie. Dzięki takiej wiedzy, właściciel danej strony wie dokładnie kto i kiedy z niej korzysta.
Takie dane dają ogromną przewagę w walce o klienta. A, że dostępne są za darmo w sieci, specjaliści z Freedom to Tinker przeanalizowali milion najpopularniejszych stron i odkryli, że tego typu skrypty aktywne są na 434 witrynach.
Jak na kolejną aferę zareaguje Facebook?
Dobre pytanie. Jak na razie rzecznik prasowy największej sieci społecznościowej stwierdził, że tego typu działania (chodzi o same skrypty) są sprzeczne z regulaminem Facebooka. Sprawą aktualnie zajmuje się dział techniczny FB. Zapewne skończy się to kolejnymi zmianami w API, dzięki którym uda się wyeliminować problem złośliwych skryptów. Pytanie tylko, dlaczego nikt wcześniej nie pomyślał, że opcja logowania się za pośrednictwem facebookowego konta może zostać w ten sposób wykorzystana?
Osobiście obstawiam, że nie jest to ostatnia afera z danymi użytkowników tej sieci społecznościowej w tle. Największa baza danych dotycząca internautów, to dość łakomy kąsek dla wszystkich, którym nie przeszkadzają nieuczciwe zagrywki.
Po raz pierwszy usłyszałem o tym projekcie w listopadzie 2017 r. Przyznam szczerze, że nie do końca wierzyłem w to, że duży, międzynarodowy bank rzeczywiście chce zainwestować w urządzenie zaprojektowane po godzinach, przez dwóch specjalistów z polskiego oddziału. Wygląda na to, że miło się rozczaruję.
Piszę "urządzenie", bo jego aktualna nazwa to Bezpieczne Urządzenie Kryptograficzne. Na razie nie ma żadnej chwytliwej nazwy, ale tą kwestią zajmiemy się na końcu. Na razie pozwólcie, że przypomnę o co chodzi.
Firmowe konta bankowe to łakomy kąsek dla przestępców.
Dobre pytanie. Jak wynika z raportu PwC, w 2015 roku infrastruktura IT w ponad połowie firm zarejestrowanych w Polsce była atakowana przynajmniej 6 razy. Ma to sens. Szczególnie jeśli jest się przestępcą. Prywatni użytkownicy kont bankowych zazwyczaj nie dysponują zbyt dużą kwotą na swoim rachunku, dlatego też firmy stanowią o wiele bardziej łakome kąski.
Pierwszą rzeczą, którą zazwyczaj robi firma po tym, jak z jej konta zniknęło dużo pieniędzy, to zgłoszenie się do banku i błaganie o pomoc. Dla banków jest to problem. Ich klient stracił dużo pieniędzy, co w perspektywie najbliższej przyszłości może oznaczać, że przestanie być on klientem banku. Banki nie lubią tracić klientów. Nie lubią też, kiedy ktoś niepowołany uzyskuje - nawet z winy klienta - dostęp do ich infrastruktury.
Bezpieczne Urządzenie Kryptograficzne - cyfrowy sejf XXI w.
[caption id="attachment_618805" align="alignnone" width="1000"]Image may be NSFW. Clik here to view. Wszystko zaczęło się od tego prototypu.[/caption]
Na rozwiązanie tego problemu wpadli Krzysztof Darmetko i Paweł Ogonowski. Obaj panowie są zatrudnieni w Alior Banku i interesują się wszelkimi zagadnieniami dotyczącymi bezpieczeństwa bankowości internetowej. Od słowa do słowa, przy kilku luźnych spotkaniach, jakoś tak się złożyło, że postanowili stworzyć nowy rodzaj zabezpieczenia sieciowych transakcji.
Tym zabezpieczeniem jest właśnie Bezpieczne Urządzenie Kryptograficzne. Jak działa? Po podłączeniu do komputera, urządzenie odrobinę zmienia sposób wykonywania przelewów z naszego konta. Przed wykonaniem przelewu, na ekranie urządzenia, wyświetli się informacja o koncie, na które chcemy wysłać pieniądze. Następnie urządzenie poprosi nas o jego weryfikację przez wpisanie kilku cyfr rachunku kontrahenta, a całą transakcję potwierdzimy wystukując na nim nasz PIN. Nic trudnego.
Bardziej skomplikowane rzeczy dzieją się już bez wiedzy użytkownika. BUK posiada wbudowany chip kryptograficzny, wykorzystujący technikę krzywych eliptycznych. Zaszyte w chipie klucze szyfrujące zostały tak skonstruowane, że klucz prywatny nigdy nie opuszcza samego urządzenia, a wszystkie dane, które wysyłane są dalej, szyfrowane są przy pomocy algorytmu AES256 ze zmiennym kluczem transportowym wyliczanym przez algorytm Diffiego-Hellmana.
Trzeba przyznać, że bankowcy mają obsesję na punkcie bezpieczeństwa. I chwała im za to. BUK przechodzi aktualnie proces certyfikacji międzynarodowej poprzez Common Criteria oraz FIPS140-2. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, to pierwsza wersja zostanie udostępniona klientom Alior Banku do testów w pierwszej połowie maja. Od drugiej (jeśli dobrze pamiętam) wersji prototypu w listopadzie 2017 r. do pierwszych testów w maju 2018 r. - niezłe tempo jak na bankowców.
W międzyczasie urządzenie wzbogaciło się o obsługę technologii blockchain.
Alior Bank określa to jako integralność wszystkich cyfrowych podpisów zapisanych w urządzeniu. Chodzi o to, że każdy podpis na transakcji zawiera w sobie skrót poprzedniej operacji, dzięki czemu tworzy się nierozerwalny łańcuch, zapewniający integralność podpisów.
Przykład: Jeżeli urządzeniem zautoryzowano 10 transakcji i dział księgowości nagle zaczyna podejrzewać, że transakcja nr 5 nie była podpisana na danym egzemplarzu BUK-a, wystarczy że sprawdzi transakcje 4 i 6 (lub późniejsze). Jeżeli okażą się one autoryzowane w należyty sposób, to znaczy, że transakcja nr 5 również autoryzowano na tym konkretnym urządzeniu kryptograficznym. Dzięki połączeniu podpisów w łańcuch, użytkownik ma absolutną pewność - od pierwszej do ostatniej autoryzacji - że były wykonywane przez dokładnie to urządzenie.
W skrócie: zasada działania jest identyczna, jak w przypadku blockchaina, tylko Alior Bank postanowił pozostać skromny i nie korzystać z tej samej nazwy, co wszyscy. Szanuję.
Pierwsze testy zaczną się już w maju.
Tak jak pisałem już powyżej - BUK za chwilę będzie gotowy do wprowadzenia go na rynek. Alior Bank podchodzi do tematu dość ostrożnie (jak to bank) i zapowiada, że w pierwszej połowie maja rozpocznie pierwsze masowe testy urządzenia. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, klienci którzy zechcą korzystać z Bezpiecznego Urządzenia Kryptograficznego będą musieli zapłacić jednorazowo ok. 50 zł za tę możliwość.
Alior Bank nie chce bowiem zarabiać na jego sprzedaży. Z ich punktu widzenia to się zupełnie nie opłaca. Bezpieczny klient to zadowolony klient. A zadowolony klient nie chce zmieniać banku. Logiczne.
Jedyne, co pozostało, to wymyślenie lepszej nazwy. Obawiam się, że Bezpieczne Urządzenie Kryptograficzne może się nie przyjąć.
Użytkownicy iOS mają go już od pół roku. Teraz nareszcie trafi na Androida. To zaawansowany moduł do edycji i montażu filmów wbudowany w aplikację Zdjęcia Google.
Zdjęcia Google to jedna z najlepszych aplikacji foto, która nie tylko jest świetną galerią (zastąpiła domyślną galerię na moim smartfonie), ale jednocześnie zapewnia nielimitowaną przestrzeń na zdjęcia w chmurze.
Aplikacja ma też użyteczny edytor zdjęć wyposażony m.in w automatyczny mechanizm obróbki, który działa naprawdę dobrze. Jako użytkownik Androida mogłem narzekać jedynie na edytor filmów, który miał niewiele funkcji i do tego był bardzo toporny. Nawet proste przycinanie klipów wymagało przejścia przez kilka ekranów.
Zdjęcia Google na iOS są znacznie bardziej rozbudowane jeśli chodzi o edycję wideo. Teraz te same funkcje będą dostępne na Androidzie.
To zaskakujące, że Zdjęcia Google w wersji na iPhone’a i iPada już od ubiegłego roku zawierają moduł do edycji filmów, którego brakuje w Androidzie. W wersji iOS możemy wybrać kilka filmów i edytować je na warstwowym timelinie, co zasadniczo umożliwia nieliniowy montaż charakterystyczny dla dużych programów do montażu. Do tego możemy zwalniać tempo, robić timelapsy i podkładać ścieżki audio.
Jak to możliwe, że użytkownicy iOS dostali te funkcje jako pierwsi? Edytor wideo został zaimplementowany do Zdjęć Google po tym, jak Google kupił firmę Fly Labs i ich zaawansowaną aplikację do montażu o nazwie Clips. Rozwiązaniem zagadki jest fakt, że Clips był stworzony wyłącznie na system iOS.
Google’owi udało się przepisać program na Androida, dzięki czemu edytor wideo trafił do Zdjęć Google. Jest już dostępny w najnowszej wersji aplikacji w wersji 3.18.
Jak działa nowy edytor wideo w Zdjęciach Google?
Nowego edytora początkowo można nie zauważyć, bo wybranie pojedynczego filmu i kliknięcie przycisku Edytuj (ikonka trzech kontrolek) otwiera stary moduł edycji.
Oby otworzyć nowy edytor musimy zaznaczyć kilka filmów, kliknąć ikonkę „+” na górnej belce i wybrać z niej opcję Film. Import filmów może trwać dłuższą chwilę, po której zobaczymy automatycznie zmontowany film z podłożonym podkładem audio.
Elementy składowe można przycinać, przestawiać ich kolejność, wyciszać i powielać. Możemy też dodać podkład audio korzystając z własnej muzyki lub z wbudowanej biblioteki motywów muzycznych. Wszystko to działa bardzo szybko i płynnie. Podstawowa funkcjonalność, czyli możliwość przycinania, przestawiania i dobierania filmów, działa perfekcyjnie i jest bardzo prosta w obsłudze. Na szczęście Google nie poszedł w stronę rozbudowanego potworka, z którym kojarzą mi się mobilne aplikacje do edycji filmów.
Niestety edytor nie jest ideałem, bo brakuje mu kilku funkcji.
Dużym nieobecnym są filtry, które umożliwiłyby dostosowanie wyglądu i charakteru filmów. Brakuje mi też możliwości dodawania różnych przejść między klipami, a dodatkowo przydałaby się możliwość dodawania tekstu nad filmem.
BenQ EW277HDR to przede wszystkim duży i tani monitor z bardzo dobrym odwzorowaniem cyfrowych palet kolorów. To jego trzy najważniejsze zalety. Pozostałe funkcje są tylko miłymi dodatkami, które równie dobrze można pominąć.
BenQ EW277HDR - zacznijmy od wad.
Testuję ten monitor od kilku miesięcy i przyznam się, że HDR na pececie okazało się być jednym, wielkim rozczarowaniem. Nie jest to bynajmniej wina monitora BenQ.
[caption id="attachment_721029" align="alignnone" width="1000"]Image may be NSFW. Clik here to view. Korzystanie z funkcji HDR można sobie - prędzej, czy później - po prostu darować.[/caption]
Po prostu pecetom brakuje jakiegoś jednolitego standardu, dzięki któremu człowiek nie musiałby ręcznie grzebać w ustawieniach swojej karty graficznej/Windowsa, żeby to HDR wyglądało jakoś względnie ładnie.
A jak już uda wam się ustawić w miarę sensowny obrazek z włączonym HDR, to przy przełączaniu się do zwykłego trybu (czego wymaga np. obróbka grafiki) i tak trzeba będzie te wszystkie ustawienia przywrócić do domyślnych. Można ratować się oddzielnymi profilami ustawień, albo... po jakimś czasie po prostu zrezygnować z funkcji HDR. Tak właśnie zrobiłem.
Przejdźmy jednak do wad realnych, za które BenQ już odpowiada. Po pierwsze - zakres regulacji tego monitora jest śmiesznie mały. Jedyne, co możemy zmienić, to kąt wychylenia ekranu. I to niewiele. Dla ścisłości: o 20 stopni.
[caption id="attachment_721026" align="alignnone" width="1000"]Image may be NSFW. Clik here to view. Cały zakres regulacji. Nie spodziewajcie się niczego więcej.[/caption]
O regulacji wysokości można zapomnieć. Jeśli ktoś lubi mieć monitor trochę wyżej na biurku, to musi sięgnąć po starą indiańską sztuczkę i podłożyć pod podstawką kilka książek.
Kolejnym minusem są głośniki. Doprawdy, ten monitor podobałby mi się odrobinę bardziej, gdyby ich nie miał. Jakość dobywającego się z nich dźwięku można opisać następująco: jeśli musisz z nich korzystać, to bardzo mi przykro. Większość smartfonów oferuje lepszą jakość dźwięku niż ten monitor. Do tego bez głośników byłby trochę tańszy.
A zalety?
Wytykanie minusów mamy już za sobą, skupmy się na pozytywach. Po pierwsze: 27 cali na biurku robi robotę. Nawet jeśli monitor służy wam tylko i wyłącznie do pracy biurowej, na dużej przekątnej pracuje się o wiele wygodniej. A że BenQ EW277HDR kosztuje obecnie ok. 950 zł, wygoda płynąca z jego dużego rozmiaru jest względnie tania. Dla mnie to ogromny plus.
[caption id="attachment_721032" align="alignnone" width="1000"]Image may be NSFW. Clik here to view. Praca na tak dużej przekątnej to bajka.[/caption]
Kolejną zaletą jest odwzorowanie kolorów. Model ten potrafi wyświetlić 93 proc. palety DCI-P3 i 100 proc. palety REC.709. Z jasnością 300 nitów (cd/m2). Takie parametry może nie zaimponują osobom, które zajmują się profesjonalną edycją grafiki i wideo, ale tzw. domowi użytkownicy powinni być zadowoleni jakością obrazu. Ja byłem. I to bardzo.
Jeśli chodzi o granie na tym modelu, to jest to jak najbardziej możliwe. Częstotliwość odświeżania obrazu to standardowe 60Hz, a czas reakcji wynosi 4 ms. Da się na tym spokojnie grać i nie narzekać, ale do specyfikacji gamingowego monitora sporo mu brakuje. Przypomnę jeszcze: mówimy tu o 27-calowym monitorze, który kosztuje mniej niż 1000 zł. Nie ma sensu oczekiwać od niego cudów.
Miłym dodatkiem jest również tryb B.I+ (Brightness Intelligence Plus), w którym monitor automatycznie potrafi dostosować jasność wyświetlanego obrazu, żeby nie męczyć naszego wzroku. Mogę napisać z ręką na sercu, że zdarza mi się z tego korzystać. Szczególnie wieczorem, kiedy dostaję do przeczytania jakiś dokument w Wordzie, który wyświetlany jest na białym tle. Tryb ten włącza się na tyle szybko i prosto, że naprawdę nie widzę żadnego powodu, żeby z niego nie korzystać.
Podsumowując: czy warto kupić BenQ EW277HDR?
Tak. Jeśli ktoś szuka w miarę uniwersalnego i dużego monitora, który przy tym nie kosztuje fortuny, to ten model BenQ jest jak najbardziej godny rozważenia.
Nie łudźcie się tylko, że po zakupie BenQ wasz pecet zamieni się w multimedialną maszynę do treści HDR. Ale - tak jak pisałem wcześniej, nie jest to akurat wina BenQ.
BenQ EW277HDR, dane techniczne:
Przekątna ekranu: 27"
Rodzaj matrycy LED, VA
Rozdzielczość ekranu: 1920 x 1080 (FullHD)
Format ekranu: 16:9
Częstotliwość odświeżania ekranu: 60 Hz
Jasność: 300 cd/m²
Kontrast statyczny: 3000:1
Kąt widzenia w poziomie: 178 stopni
Kąt widzenia w pionie: 178 stopni
Czas reakcji: 4 ms
Liczba wyświetlanych kolorów: 16,7 mln
Porty: VGA (D-sub) x1, HDMI x2, jack 3,5 mm x 1, Wejście audio x1